Grupka ludzi oszukana przez developera zostaje bez mieszkania i z bankowym kredytem na karku. Dzięki determinacji i nadziei 200 ludzi, ta historia zakończyła się jednak zgoła inaczej niż większość tego typu spaw. Krakowianie odzyskali swoje mieszkania, co więcej doprowadzili do zmiany prawa, które umożliwiało developerom zostawianie swoich klientów na lodzie.
Wojna z wielkim kapitałem rzadko kiedy kończy się sukcesem. Historia mieszkańców z krakowskiego osiedla przy Wierzbowej pokazuje jednak, jak potężna potrafi być siła wspólnego działania.
2006 rok to szczyt bańki na rynku nieruchomości. Developerzy nie chcą i nie muszą już nawet wydawać pieniędzy na reklamy – ich mieszkania znikają z rynku w zawrotnym tempie. – Nie było zbyt dużego wyboru – przyznaje w rozmowie z INN:Poland Łukasz Kuczmiński, jeden z poszkodowanych. Efektowny projekt, dobra lokalizacja spowodowały, że klientów było zdecydowanie więcej, niż lokali budowanych przy ulicy Wierzbowej.
Gwarancję rzetelności i solidności dawał jeden z największych krakowskich developerów – Leopard. Uwag do umowy nikt nie zgłaszał. – A nawet jeśli, to słyszał od przedstawicieli Leoparda: „jeżeli wam to przeszkadza – nie kupujcie”. Za wami stoi kolejka chętnych” – opowiada Kuczmiński.
Pod koniec 2007 roku zaczęły się pierwsze problemy. Developer zażądał dopłat do metra kwadratowego sprzedanych wcześniej przez siebie mieszkań. Pełnomocnicy tłumaczyli, że chodzi o rodzaj pożyczki, który ma pomóc ukończyć inwestycję. Szybko wyszło jednak na jaw, że spółka jest zadłużona na dziesiątki milionów złotych w amerykańskim funduszu hedgingowym.
– Developer nakupił sobie ziemi na zapas – kredyty pod kolejne inwestycje brał pod zastaw naszych mieszkań. Zrobili z nas zakładników – mówi Kuczmiński. Po upadłości Lepoparda nieruchomość dostała się więc w ręce syndyka, a ten zaspokajanie wierzycieli rozpocząć miał według wysokości zadłużenia. Mieszkańcy byli na tej liście na samym końcu.
Nie poddali się jednak i postanowili działać. Część z nich wprowadziła się do nieukończonego bloku, część ratowała się wynajmem albo zostawała u rodziców. Wszyscy pozostali jednak w kontakcie. Trwająca dziesięć lat walka zakończyła się niespodziewanym sukcesem. Sąd Najwyższy zniósł hipoteki funduszu, a syndyk przekazał je mieszkańcom. Wymiar sprawiedliwości uznał, że nabywcy mieszkań, stoją na słabszej pozycji i powinni być chronieni przez prawo.
Dodatkowo sąd wieczystoksięgowy zezwolił na samodzielne dokończenie inwestycji. Mieszkańcy skrzyknęli się więc i zebrali łącznie 14 mln. To wystarczyło.
Problem nie dotyczył oczywiście tylko i wyłącznie nabywców mieszkań na Wierzbowej. – W trakcie naszej batalii o odzyskanie lokali przygotowałem ulotkę. Wypisałem na niej 30 inwestycji w całym kraju, przy których ludzie zostali oszukani dokładnie w ten sam sposób co my – mówi Kuczmiński.
Lista o której mówi, już się nie powiększy. Przygotowany przez Stowarzyszenie Wierzbowa obywatelski projekt ustawy deweloperskiej został przegłosowany przez parlament. Pieniądze od klientów będą teraz trafiać na rachunki powiernicze, a nie jak było do tej pory – bezpośrednio do developerów. By przeforsować nowe prawo, wysłano jednak aż 2,6 tys. listów z prośbą o zwrócenie uwagi na ten problem. Odpowiedziało tylko kilku polityków, głównie ze względu na zbliżające się wybory. – Tak naprawdę politycy mieli nas gdzieś – mówi Kuczmiński.
Jego zdaniem cała historia ma jednak bardzo pozytywny wydźwięk. – Ludzie powinni uwierzyć w swoją siłę. Nasz przykład pokazuje, że nawet bez znajomości i pieniędzy, można przenosić góry – puentuje.