Firmy niechętnie podchodzą do „polskich patentów” z uczelni. Jeśli dany patent obejmuje wyłącznie Polskę, to reszta świata ma po pierwsze dostęp do opublikowanych danych, a po drugie możliwość ich wykorzystania – mówi dr n. med. Karolina Czarnecka, broker innowacji na Łódzkim Uniwersytecie Medycznym.
Adam Turek: Załóżmy, że na uczelni wymyślono innowacyjny produkt. Jak uczelnia może go sprzedać?
Karolina Czarnecka: Naukowcy mogą sami próbować komercjalizacji swoich innowacji i badań. Tak powstają spółki typu spin–off – częściowo zależne od uczelni przedsiębiorstwa odpryskowe. Założenie firmy spin–off odbywa się poprzez spółkę celową, a ta z kolei jest od uczelni zależna już w stu procentach i zarządza prawami własności intelektualnej.
Jednak najważniejszym sposobem zarobienia na prowadzonych badaniach jest komercjalizacja bezpośrednia. Najczęściej polega to na tym, że uczelnia albo naukowiec uzyskują patent na swój wynalazek lub wyniki badań, a później poprzez działy transferu technologii udzielają licencji przedsiębiorstwom.
Jest w tym jakieś ryzyko dla uczelni?
Firma kupująca patent może wcale nie być zainteresowana jego wykorzystaniem. Przedsiębiorstwa często muszą potwierdzać swoje działania, przedstawiając wyłącznie konkretne liczby. Wśród nich są na przykład wydatki na patenty. Czasem firmy po kupieniu patentu „odkładają go na półkę”, nie myśląc nawet o jego innowacyjności. Ważne, by centrala zobaczyła, że w tabelce wszystko się zgadza. Niweczy to lata badań i poświęcenia zespołów naukowych, które, po całkowitej sprzedaży patentu, nie mogą już nic zrobić ze swoim wynalazkiem.
Natomiast umowy licencyjne zawierane między uczelniami a przedsiębiorstwami mogą niekiedy skończyć się nawet finansowymi stratami placówek naukowych. Za wykorzystywanie patentu na licencji przedsiębiorstwo płaci określoną w umowie stawkę. Czasami jest to roczna opłata, ale czasami są to na przykład procenty od dochodu. Jeśli zdarzy się tak, że firma nie będzie zarabiać na patencie, z powodu niewłaściwych działań czy też ich braku, to uczelnia nie otrzyma pieniędzy, które założyła już, że zdobędzie. Taka „wirtualna” strata w przypadku placówek naukowych z małym budżetem może być naprawdę znacząca.
A dla firm? Co dla nich może być problemem?
Zdarza się, że firmy niechętnie podchodzą do wyłącznie polskich patentów. Jeśli patent jest przyznany, upublicznione zostaje, na czym dokładnie polega dana innowacja. To cena, którą trzeba zapłacić za ochronę patentową. Choć strona posiadająca patent ma prawną wyłączność na korzystanie z niego, to nie możemy przewidzieć ruchu konkurencji, również tej działającej niezgodnie z prawem. Jeśli dany patent obejmuje wyłącznie Polskę, to reszta świata ma, po pierwsze, dostęp do opublikowanych danych, a po drugie – możliwość ich wykorzystania.
Szczególnie, że po opatentowaniu naukowcy najczęściej prezentują wyniki swoich badań w postaci publikacji w języku angielskim, spełniając tym samym wymogi grantów, w ramach których uzyskali finansowanie na badania. Poza tym zdarza się tak, że wystarczy przecież dany wynalazek jedynie lekko zmodyfikować, by wykorzystać go do minimalnie innego celu. Z urządzenia przeznaczonego do obróbki danego typu roślin można zrobić urządzenie do obróbki np. ziarna. Trudno w takim przypadku dociekać swoich racji, bo na papierze jest to inny wynalazek. Na dodatek przedsiębiorcy, o ile nie będą starali się o dofinansowanie na innowacyjne działania, nie będą się chwalić takim wdrożeniem.
Można zapobiec takim konfliktom?
Istotne, aby uczelnie i firmy przed zawarciem umowy dokładnie ustaliły wszelkie wątpliwości. Nierzadko firma wymaga od uczelni przeprowadzenia większej ilości badań, a umowa nie precyzuje, z czyjej kieszeni będą sfinansowane. Inny przykład – audyt technologiczny w firmie. Przedsiębiorca może uważać, że naukowcy, jako jego wspólnicy, powinni pomóc mu we wdrożeniu innowacji. Jednak audyt wymaga często wyjazdu na dwa tygodnie daleko od uczelni, a naukowcy rzadko kiedy mogą pozwolić sobie na tak długą nieobecność i porzucenie innych badań czy dydaktyki w trakcie roku akademickiego.