Wynalazki są jak dzieci, które chcemy by rosły - opowiada mi profesor Politechniki Warszawskiej Tomasz Ciach. Wie co mówi, bo jest ojcem wielu odkryć. Z jego laboratorium wyszedł implant zęba, który sam podaje lek; nowy cewnik, pokrycie protezy serca, a teraz nowe cząsteczki w rozmiarze nano. Być może będą przełomem w leczeniu nowotworów. Żeby rozwijać wynalazek, profesor założył spółkę. Bo uczelnia miała z jego wynalazkami tylko kłopot.
Łatwiej byłoby powiedzieć, czym się nie zajmuję. Studiowałem inżynierię chemiczną i biologię. Zawsze chciałem być lekarzem. Mama, która nim jest, mi to odradziła. Ostatecznie wróciłem do medycyny, bo zajmujemy się badaniami interdyscyplinarnymi na styku inżynierii i medycyny.
Co to jest inżynieria chemiczna?
To jest chemia uzbrojona w narzędzia przemysłowe i aparat fizyki. Czyli chemia zajmuję się np. reakcją chemiczną, a inżynieria chemiczna zajmuje się dodatkowo otoczką tego, czyli reaktorem, procesami dyfuzyjnymi, mechanizmami transportu ciepła. To jest chemia z dodatkiem fizyki.
Ile ma Pan lat?
49.
Całe naukowe życie spędził pan na Politechnice?
Trochę jeździłem po świecie, ale wróciłem. Tu jest rodzina, tu są studenci, tu są też młodzi ludzie, którym się chce. W Austrii, Holandii, Finlandii występuje u młodych już jakieś otłuszczenie mózgu z dobrobytu. Im się nie chce. U nas jest inaczej ale obawiam się że już niedługo.
Jest coraz gorzej?
W szkołach jest coraz mniej chemii, coraz mniej fizyki. Nie ma w ogóle doświadczeń, nie ma laboratorium. Co to jest jedna godzina w tygodniu. Człowiek się nawet nie rozpędzi. Jeśli tak będzie, to młodzi się nie zainteresują naukami przyrodniczymi. Jak się nie zainteresują, to się nie nauczą.
Pana najlepsze wynalazki...
...zaczęły się w 2002 roku, gdy wróciłem z Holandii.
Co pan w niej robił?
Zajmowałem się otrzymywaniem nośników leków głównie do terapii inhalacyjnej. Ale Holendrzy to tacy protestanccy minimaliści. Jeżeli wystarczy praca na pół etatu w sklepie z butami żeby raz do roku pojechać na wakacje do Hiszpanii, to tak pracują.
Pan taki nie jest.
Nie bardzo. Jak uważam, że jak się coś robi, to trzeba to robić „con amore”. Albo całym sobą, albo wcale. Wróciłem tu i zająłem się dużym unijnym projektem. Celem było opracowanie implantu, który mieści się w zębie i wydziela leki.
Zalety takiego rozwiązania?
Lek wydziela się w sposób zaprogramowany, jego podawaniem można sterować telefonem komórkowym. W przypadku np. insuliny można tak ustawić, by lek był podawany przed posiłkiem. Docelowo chcieliśmy, żeby ząb mierzył stężenie leku w przetoce we krwi i wydzielał insulinę sam. W środku naszego implantu był całkiem mocny komputer, zapas insulina i bateryjka.
Czyli ten ząb powstał?
Oczywiście. Nawet przeszedł próby na ludziach w Izraelu. Niestety koncerny farmaceutyczne stwierdziły, że jest zbyt zaawansowany technologicznie i zbyt nowatorski. Jeszcze na niego nie czas. Czeka. Ma patent światowy.
Co było potem?
Zajmowaliśmy się inżynierią chemiczną i pokryciami. Na Podzamczu w Warszawie była wystawa osiągnięć Politechniki i nam kazano się wystawić. To była sobota. W którymś momencie podeszła kobieta z dzieckiem na ręku i powiedziała, że robimy fajne rzeczy, ale jej córka ma cukrzycę i musi być cewnikowana. A w tym procesie dziecko krwawi, ropieje, ma stałe zapalenia cewki moczowej, płacze. I ona nas prosi, żebyśmy coś z tym zrobili.
Prosi Was jako naukowców.
W ogóle nie wiedzieliśmy o takim problemie. Nikt z nas nie był w życiu cewnikowany. Doktorantki poszły w poniedziałek do apteki i kupiły wszystkie cewniki, jakie były. Zbadaliśmy je i zrozumieliśmy problem. Współczynnik tarcia cewnika o tkanki jest bardzo wysoki. To powoduje mikro urazy, gdy wprowadza się cewnik. Wtedy pojawiają się bakterie, ropa, choroby. Po dwóch miesiącach od zrozumienia problemu mieliśmy jego rozwiązanie.
Też zostało w szufladzie?
Na etykiecie jednego z cewników znaleźliśmy adres producenta. Była to firma Galmed w Bydgoszczy. Poznaliśmy przesympatycznego pana Mariana Megiera, również chemika z wykształcenia. Spotkaliśmy się i wspólnym wysiłkiem wdrożyliśmy technologię. Nasze cewniki są dziś produkowane. Wymyślić w laboratorium to jest jedna trzecia pracy. Wdrożenie to dwie trzecie.
Trzeba dostosować technologię laboratoryjną do przemysłu. Muszą być inne rozpuszczalniki, trzeba przeprowadzić próby na ludziach. Te zrobiliśmy w Warszawie w szpitalu Czerniakowskim. Pacjenci byli zachwyceni, bo cewnikowanie jest koszmarnie bolesne. Tymczasem nasz cewnik jest bezbolesny i nie powoduje zakażeń.
Dzięki czemu?
Jest pokryty substancją, która po zamoczeniu w wodzie staje się śliska jak brzuch ryby. Przez to nie kaleczy śluzówek, utrudnia wprowadzanie bakterii. Nasze cewniki sprzedawane są głównie do Niemiec.
Bo???
Bo w Polsce jedynym kryterium przy przetargach NFZ jest cena. A cewniki są droższe o kilka groszy więc nie ma szansy żebyśmy się przebili.
Więc w polskich szpitalach pacjenci cewnikowani są nadal boleśnie.
Nie chodzi tylko o ból. 60 procent wszystkich zakażeń od szpitalnych, to zakażenie po cewnikowaniu. Zarówno na dłoniach personelu medycznego jak i w nosogardzieli żyją bakterie, które są typowymi patogenami szpitalnymi. Żyją też u wylotu przewodu moczowego i gdy wprowadza się cewnik, to dostają transport do środka.
60 proc. zakażeń kończy ciężkim leczeniem szpitalnym, antybiotykowym, wielotygodniowym pobytem. My natomiast dostajemy listy od urologów z Niemiec, że rozwiązaliśmy im problem zakażeń od szpitalnych odkąd stosują nasze cewniki.
W jaki sposób jako Politechnika skomercjalizowaliście ten wynalazek?
Nie mogliśmy go opatentować, bo był jakiś stary przeterminowany patent. Ale droga była zamknięta. Przekazaliśmy nasz pomysł firmie Galmed, która włożyła jeszcze w technologię mnóstwo pracy. I mamy ogromną satysfakcję, że cewniki pomagają ludziom. W zamian dostaliśmy dużo materiałów do badań, mamy stałe źródło cewników, partnera do dalszych badań, pojawiło się kilka publikacji. Dla naukowca wielką satysfakcją jest, gdy zrobi coś pożytecznego. Bo na co dzień naukowiec pisze głównie papierki i walczy z biurokracją. Tymczasem tu jest konkret. Są ludzie, są chorzy, którzy są zadowoleni. Pomogliśmy im. Jestem zachwycony.
Fantastycznie. Co było dalej?
Zajęliśmy się pokryciami do protez serca. Zrobiliśmy pokrycia, które są w stanie stworzyć implant hybrydowy, czyli mamy protezę serca, a ona się samodzielnie pokrywa komórkami własnymi pacjenta. Ma specjalne grupy, które powodują adhezję komórek śródbłonka.
Dlaczego to robi? Proszę wyjaśnić to jak profesor studentowi.
Krew jest bardzo agresywna. To jest bardzo silny utleniacz. To jest bardzo silny niszczyciel. Jedyne komórki, które są ją w stanie okiełznać to komórki śródbłonka. Problemem w przypadku wylewu krwi do mózgu nie jest to, że wylała się krew. Krew jest nośnikiem tlenu, substancji odżywczej. Problemem jest to, że krew pali, zżera mózg, zabija komórki nerwowe. Trzeba ją trzymać w ryzach. A nie ma lepszego pokrycia przeciwzakrzepowego niż własne komórki śródbłonka. Gdy krew kontaktuje się z gołą stalą albo polimerami, to wywołują one krzepnięcie krwi, co jest niebezpieczne. Skrzep może stanąć w mózgu. To się może skończyć fatalnie.
Zajmowaliśmy się także implantami przyspieszającymi regenerację kości, cząstkami do wydzielania leków, pokryciami do stentów wieńcowych…
Ja o panu usłyszałem w kontekście leczenia nowotworów.
Tym zajęliśmy się niedawno. Chodzi o nanocząsteczki polisacharydowe.
Co to jest, poza tym, że małe?
Polisacharydem jest skrobia, czyli wielocukier. Cząsteczki są otrzymywane na drodze samoorganizacji materii. Modyfikujemy wielocukier tak, że on się zwija w kłębek i powstaje nanocząsteczka. Cząsteczka ma taką tendencję, że gromadzi się w nowotworze.
Skąd wie, gdzie?
Układ krwionośny w nowotworze nie jest dojrzały. Nowotwór jest głodny, rośnie, wysyła białka sygnałowe, że jest głodny. Z najbliższego naczynia krwionośnego rośnie nowe naczynie żeby dać nowotworowi pożywienie, ale to naczynie jest niedojrzałe. Przerwy między komórkami śródbłonka są duże na tyle, że nanocząstki wyciekają do nowotworu. Tam się gromadzą.
Drugi mechanizm wynika z tego, że nowotwory mają bardzo duże zapotrzebowanie na cukier. Są wiecznie głodne. Nie tylko dlatego, że rosną. Mają zmieniony metabolizm mitochondrialny. Nie prowadzą metabolizmu wydajnego tlenowego tylko metabolizm mało wydajny, beztlenowy. Potrzebują ze 200 razy więcej pożywienia niż normalne komórki. Stąd nanocząsteczki polisacharydowe tam docierają.
A gdy są, to uwalniają lek antynowotworowy i trują raka.
Dlaczego się tym zajęliście?
Człowiek który siedział wcześniej przy moim biurku umarł na raka. Drugim impulsem były wizyty w szpitalu w Warszawie przy okazji prac nad implantami kostnymi. Widziałem tam chore, łyse dzieci. Cały czas o nich myślałem.
Skąd mieliście wiedzą o onkologii? Przecież nie poszedł pan na medycynę.
Jestem po inżynierii chemicznej i biologii, więc miałem podstawy. Resztę trzeba doczytać. Trzeba sobie zdawać sprawę, że to co się wynosi ze szkoły służy temu, by zrozumieć książkę. Nawet ze szkoły wyższej. Studia przygotowują do przeczytania ze zrozumieniem lektury.
A ta cała wiedza o onkologi i o charakterystyce raka, to Pan już ją miał i Pana zespół już ją miał?
Ja jestem jak już mówiłem po biologii także miałem podstawy. Moi ludzie to są głównie studenci Inżynierii chemicznej i biotechnologii – też mieli podstawy, a resztę trzeba doczytać, poznać szlaki sygnałowe w nowotworze. Wiedzą, którą się wynosi ze szkoły to jest nic, to jest tylko po to żeby człowiek zrozumiał fachową publikację.
Pana zespół nie wymyślił nowego leku na raka.
Nie. My robimy transporter, który obniża toksyczność leku i zapewnia mu precyzyjny dowóz na miejsce. Dzięki temu nie trzeba truć chemioterapią całego organizmu. Nasz lek dostaje się bez problemu do krwiobiegu i nie pali wszystkiego w okolicy. Krąży po organizmie, szuka celu. Gdy go znajdzie, to powoli się rozpuszcza. Otoczka jest szczególnie czuła na kwaśne pH, które występuje w nowotworach.
Kto płaci za pana badania?
Jak na razie nie udało mi się zdobyć finansowania w Polsce. Większość badań finansuje Bruksela. Dużo łatwiej jest mi znaleźć środki za granicą niż w kraju.
Sam pan szuka pieniędzy?
Tak.
Nie ma na Politechnice działu pozyskiwania środków na badania?
O, nie. Tak miałem w Holandii. Był dział, który interesował się tym, co człowiek robi, nawet sam pisał projekty. Można było dzięki temu zorganizować pieniądze, no i funduszy na naukę było w Holandii więcej. U nas uczelnie są biedne, ciągle brak im pieniędzy na kształcenie, na laboratoria. Na Politechnice jest około tysiąca pracowników. Budynki, które trzeba utrzymać. Natomiast mówiliśmy o komercjalizacji wynalazków. Bardzo podobają mi się systemy, jakie są w USA i Izraelu.
Jak działają?
Naukowiec coś wymyśla i jest specjalna komórka, która jest w stanie sfinansować badania. Uczelnia płaci za wstępne badania. Jeśli dobrze wyjdą, to uczelnia składa wniosek patentowy. I to nie tylko krajowy. W dzisiejszych czasach można go sobie w buty włożyć. Szczególnie w farmacji. Potrzebny jest wniosek międzynarodowy. On może kosztować 600 tysięcy złotych za rok ochrony.
Gdy jest patent światowy, to uczelnia i wynalazca zaczynają szukać firmy. Gdy ona się znajdzie, to uczelnia daje firmie licencję. Firma może zrobić z nią co chce, a właścicielem wynalazku nadal jest uczelnia. Firma wprowadza produkt na rynek, pojawiają się zyski. Od 5 do 15 proc. z nich dostaje uczelnia, z czego 60 proc. środków dostaje wynalazca.
Klarowny system. Wróćmy do Polski i porozmawiajmy o tym, co stało się z nanocząstkami polisacharydowymi.
Stworzyliśmy nanocząstki. Jesteśmy w stanie zapakować w nich lek. Przeprowadziliśmy badania na komórkach nowotworowych. Okazało się, że to działa. Przeprowadziliśmy badania na myszach. Wyszły dobrze. Pięknie widać, jak nasze cząstki atakują raka. Udaje nam się uzyskać pięciokrotne stężenie leku w guzie w porównanie z podaniem leku czystego.
Opatentowaliście to?
Złożyliśmy wniosek w Polsce i mieliśmy kilkanaście miesięcy na wniosek o patent międzynarodowy. Potem to co złożyliśmy w Polsce staje się jawne za granicą i nie można już nigdzie tego opatentować. Potrzebowaliśmy też pieniędzy na dalsze badania. Politechnika ich nie miała. Na patent w Polsce można czekać i 11 lat. Wtedy pojawiła się firma, która była zainteresowana inwestycją.
Rozumiem, że Politechnika zawiązała z nią spółkę, dała licencję.
Rektor bardzo nam pomagał i wspierał pomysł. Ale pojawił się problem z wyceną. Gdyby uczelnia chciała wejść do spółki, to musiałaby wycenić wartość wynalazku. Zgodnie z zaleceniami ministerstwa może to zrobić tylko znana droga firma . To może kosztować więcej niż patent. Potrzebne było szybkie działanie.
Tymczasem uczelnia nie miała pieniędzy ani na patenty zagraniczne, ani na wycenę patentu, a czas leciał.
No właśnie. Dlatego uzgodniłem z rektorem tak, że wykupię prawo do prawa patentowego. Podjąłem ryzyko, bo patent nie był przyznany... Założyłem spółkę z firmą VC i dzięki ich środkom dwa dni przed terminem wysłaliśmy wniosek o patent międzynarodowy i zaraz potem złożyliśmy wnioski patentowe w kilku dużych krajach. To było na styk. Podpisaliśmy umowę z uczelnią, że będziemy wspólnie prowadzić wszelkie badania, a uczelnia ma prawo do publikacji. Może kiedyś uda się ją jakoś do spółki wciągnąć.
Jestem z uczelnią związany sercem i zawsze będę ciągnął w jej stronę. Ale uczelniom brakuje lekkości i rzutkości firm, żeby mogły aktywnie działać w biznesie. Czasami podczas podejmowania decyzji liczy się każda godzina. Ale uczelnie są, od czego innego.
Czyli pan profesor jest teraz jednocześnie samodzielnym przedsiębiorcą.
Nasza firma zajmuje się głównie pozyskiwaniem pieniędzy. Doprowadzenie badań nad lekiem do prób klinicznych, to 20-40 milionów dolarów. Musimy skończyć badania na komórkach, musimy przeprowadzić badania na małpach, psach albo świniach. Potem trzy serie badań na ludziach. To droga na 4-6 lat. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wdrożenie nowego leku bez wsparcia firm i kapitału jest po prostu niemożliwe. Żadna uczelnia nie ma takich pieniędzy.
Nawet najbogatsza?
Zawsze i wszędzie na świecie chodzi o opracowanie systemu, który w odkrycia uczelniane będzie włączał firmy. I naprawdę nie chodzi o to, żeby naukowiec sam zarobił. Jeżeli się nie zrobi wdrożenia przez firmę, to się nie zrobi wcale. Jeżeli uczelnie nie mają pieniędzy na patenty międzynarodowe, to trzeba iść do biznesu. Bez patentu międzynarodowego wynalazek nie ma wartości. Nikt w niego nie zainwestuje bez ochrony prawnej. Patentowanie tylko w Polsce jest szkodliwe, bo traci się możliwość wdrożenia gdziekolwiek poza Polską.
Tak robią polskie uczelnie, którym się to potem przydaję do ministerialnej punktacji.
Komercjalizacja kuleje na polskich uczelniach głównie z przyczyn finansowych, choć wiele udało się zrobić i jest coraz lepiej. Problem w tym, że bardziej się udało z zawziętości i pasji ludzi, niż z systemu. Musi Pan zrozumieć, że z wynalazkiem jest jak z dzieckiem. Człowiek wkłada w niego pracę, wysiłek, serce. Jest wypieszczone.
Odkrywca nie chce żeby stało w szafie, czy w piwnicy, ale żeby poszło w świat. Dzieci się nie sprzedaje. Dzieci się wypuszcza w świat, żeby radziły sobie same. Dlatego bardzo niesprawiedliwe jest zarzucanie naukowcom, że chcą się dorobić. Ja tego nie robię dla pieniędzy, pieniądze są ewentualnie efektem wtórnym, najważniejszy jest wynalazek przydatny ludziom.
Może jestem chorobliwie patriotyczny, ale chcę tu budować. Tu mam rodzinę, chcę żeby moje dziecko mówiło po polsku. Skarbem są młodzi ludzie, studenci, chcę, żeby znaleźli fajną pracę w Polsce, a nie za granicą.