Rektor polskiej uczelni zbadał, którą nogą kopały bramkarki z mistrzostw w 2005 roku. Komu potrzebna taka nauka?
Michał Maltan
14 kwietnia 2015, 13:05·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 14 kwietnia 2015, 13:05
Symetria i asymetria gry bramkarek w działaniach ofensywnych w piłce nożnej kobiet. Mistrzostwa Europy - Anglia 2005. Kto mógł przygotować taką pracę? Dresiarz z Żylety, który chciał zostać magistrem? Nie, to praca na poważnie, rektora uważającej się za poważną uczelni, w dodatku zrealizowana za poważne pieniądze z państwowej kasy.
Reklama.
Problem, do którego dochodzi profesor B. też jest poważny. Bramkarki ośmiu kobiecych piłkarskich drużyn z finałów mistrzostw Europy w 2005 roku nie są przygotowywane profesjonalnie do gry. Gdyby tak było, rzucałyby piłkę ręką spod bramki i podawałyby nogą w sposób bardziej systematyczny i techniczny, a co innego mówią dane z arkusza obserwacji (telewizyjnych). Warsztat naukowy nienaganny. Profesor zadął sobie mnóstwo trudu, nagrywając mecze emitowane na Eurosporcie i oglądając je ze współpracownikami. Powstało kilka tabel i wykresy jak u mistrza gatunku Jacka Gmocha. Tylko po co?
O to już nikt nie pyta. 196-stronicowe opracowanie samą wagą uzasadnia pensję 12-14 tys. zł (tyle zarabia rektor małej uczelni w Polsce Wschodniej). Trudno się dziwić, że polscy naukowcy publikują w prestiżowych, zagranicznych mediach naukowych dwa, a nawet trzy razy rzadziej od swoich kolegów po fachu z Niemiec czy Włoch. Firma doradcza E&Y policzyła, że na stu polskich wykładowców przypadają 23 artykuły, a na niemieckich już 45. Włosi mają w tym porównaniu aż 79 publikacji. To pokazuje nasz mizerny wkład w rozwój globalnej nauki.
Trudno uogólniać, że wszyscy nasi naukowcy to grupa darmozjadów żyjąca z podatków uczciwie pracujących. Wręczają sobie medale i dyplomy za 17. pracę na temat skrobii w ziemniaku. A jednak za 50 procent efektów pracy polskiej nauki, czyli publikacji, patentów, wdrożeń itd. odpowiada zaledwie 10 procent naukowców. Co dowodzi, że do osób z powołaniem przyssała się grupa leserów.
– "Lack of novelty", czyli mały poziom innowacyjności oraz słaby angielski to dwie najczęstsze przyczyny odrzucania prac Polaków w zagranicznych periodykach – mówi osoba zajmują się międzynarodową współpracą, redakcją i recenzjami polskich tekstów naukowych. Podaje przykłady. Ze względu na "wnioski naukowe na poziomie licealistów" zagraniczne czasopismo odrzuciło tekst naukowy o gotowaniu warzyw bez obierania. Przecież w każdej książce kucharskiej piszą, że w ten sposób chronimy witaminy i minerały zawarte w warzywach.
Krowa i sopel pod lupą
Podobny los spotkał arcydokładną, pieczołowicie udokumentowaną, pracę na temat aktywności dobowej krów. Autor nie wyszedł poza ogólnie znane fakty: w nocy krowy śpią, rano są dojone o porze w jakiej przyzwyczaił je hodowca, potem jedzą, po południu trawią to, co zjadły. Świata nie zainteresowały polskie badania sopli lodowych powstających w rynnach. I to pomimo sensacyjnego, złego przesłania – w soplach, które niewinne dzieci biorą do buzi znajdują się grzyby drożdżopodobne z mchów porastających dachy, ptasie odchody oraz mikroskopijne cząstki pokrycia dachowego.
– To tak, jakby napisać, że szkodliwe dla zdrowia jest lizanie rynsztoka . Generalnie wszyscy to wiemy – mówi dalej recenzent.
A przecież odkrywcze publikację to sól tego zawodu. Znajdujesz trudny globalny problem, badasz, odkrywasz rozwiązanie, publikujesz, przyczyniając się do naprawy świata. Tak jak profesor Leslie Nowak, który odkrył, że obniżenie temperatury w domu podczas ciąży i po narodzinach dziecka sprzyja przyśpieszeniu metabolizmu, a to przekłada sie na niższe ryzyko otyłosci w życiu dorosłym. Ale takie badania w Polsce mógł przeprowadzić tylko amerykański naukowiec, który wziął na warsztat problem milionów ludzi, a nie, jak profesor B., problem 8 bramkarek i garstki kibiców.
Kroić salami i przetrwać
– Nie nazywałbym tego „polską specjalnością”, bo również naukowcy z innych krajów piszą i próbują opublikować siedemnaste badania o skrobi w ziemniaku. Teksty określa się mianem mielenia kotleta, czyli powtarzania tego, co już wszyscy znają, z drobnymi zmianam – twierdzi Emanuel Kulczycki, naukowiec i autor bloga Warsztat Badacza., na temat jakości prac naukowych. Dodaje, że inną strategią naukowców jest "krojenie salami". – Niekiedy naukowcom opłaca się bardziej (ze względu na ocenę ich pracy czy awans) opublikować częściowe wyniki w wielu mniej ważnych czasopismach, niż zebrać komplet wyników i zmieścić je w jednym, porządnym tekście. Czasami – niestety – w systemie akademickim ilość liczy się bardziej niż jakość.
W ten sposób jeden projekt naukowy o stężeniu metali ciężkich w paznokciach i włosach dzieci ze Ślaska rozmnożył się na kilka artykułów o każdym z metali z osobna. Autorzy wyszli z założenia, że skoro temat chwycił, warto było poszanować robotę i popracować na nim kilka lat dłużej, tym bardziej, że projekt finansowała grantem Unia Europejska.
Kulczycki i inni eksperci wspominają też o dyskwalifikujących prace Polaków błędach językowych. "Breastfeeding is the best food for infants" – Karmienie piersią jest najlepszym pokarmem dla niemowląt – brzmiał dziwaczny język referatu.
Jeszcze gorsi od kompulsywnych badaczy rzeczy niepotrzebnych są naukowcy całkowicie bezproduktywni. Jak ustalił prof. Marek Kwiek z Poznania, 47 proc. polskich naukowców w ogóle niczego nie publikuje i dobrze im z tym. Co ciekawe, ta jego gorzka obserwacja zainteresowała już zagraniczną prasę naukową. Nie do wiary?
Emanuel Kulczycki, WarsztatBadacza.pl dlaczego świat nie chce czytać polskich naukowców
Nie potrafimy tak doskonale pisać po angielsku, jak Brytyjczycy czy Amerykanie. Zdecydowanie większe problemy z pisaniem tekstów po angielsku mają humaniści i przedstawiciele nauk społecznych, ponieważ ich teksty mają często rozbudowaną strukturę oraz narrację, której nie potrzeba wprowadzać np. w tekstach medycznych. To jest oczywiście jedynie punkt wyjścia, który nie gwarantuje publikacji. Ta zależy przede wszystkim od jakości samego tekstu i przeprowadzonych badań.