Czasem świetny pomysł na biznes, usługę czy nową technologię to za mało. Do tego liczy się wykonanie, pomysł na sprzedaż, wyczucie rynku i czasu wprowadzenia produktu. Banał? Niby tak, ale zapominają o tym nawet najwięksi. W tym tacy giganci innowacyjności jak Google, któremu też zdarzało się zapowiadać w efekcie nieudane rewolucje.
Segway
Pojazd, który zadebiutował w 2001 roku, wciąż jest w sprzedaży i możemy go spotkać także w Polsce, np. korzystają z nich ochroniarze centrów handlowych. Jego założenie techniczne jest stosunkowo proste: dwa koła, system żyroskopowy i silnik elektryczny. Czemu więc, jeśli można go zobaczyć w użyciu, nazywamy ten biznes porażką?
Segway miał być bowiem rewolucją na skalę światową, jeśli chodzi o miejski transport. Dean Kamen, twórca pojazdu, snuł wspaniałe wizje miast wolnych od korków i smogu. Na początku mówiono o nim w wielkiej tajemnicy, prezentowano tylko sławnym i bogatym, budowano napięcie.
Kiedy ogłoszono czym jest ten „rewolucyjny środek transportu”, mało kto nie był rozczarowany. Elektroniczna hulajnoga, jak niektórzy złośliwie określają Segway’a, nie dokonała żadnej z zapowiadanych zmian i stała się jedynie gdzieniegdzie spotykaną ciekawostką, a nie powszechnym środkiem transportu.
Czemu Segway nie wypalił? Powodów jest wiele. Pomimo tego, że urządzenie jest szybsze niż przeciętny człowiek, to nie sprawdza się podczas policyjnych pościgów za złodziejami, a to m.in. do policjantów miał trafiać. Lepszy jest już poczciwy koń, który w razie czego może jeszcze kopnąć przestępcę i wzbudza respekt.
Po drugie, cena. Segway do tanich nigdy nie należał, ale nawet dziś, po 14 latach od wprowadzenia go na rynek, najtańsze nowe modele to koszt rzędu 20 tysięcy złotych, a było znacznie drożej. Używane można kupić za mniej, bo około 10 tysięcy. Nie zmienia to jednak faktu, że za tę cenę można kupić samochód, który ma znacznie więcej zastosowań.
Reklamowano to jako alternatywę dla policjantów czy ochroniarzy. Ci jednak często narzekali, że podczas interwencji nie można zostawić go bez opieki, czasem ją wręcz utrudnia, między ludźmi w centrum handlowym szybciej jest przebiec niż przejechać. Do tego nogi użytkownika męczą się od ciągłego stania. Obecnie nic nie wskazuje na to, by Segway miał szansę na zostanie czymś więcej niż tylko ciekawostką. Dość ironicznie inwestor Jimi Heselden, który kupił firmę Segway Inc. od twórcy i pomysłodawcy, zmarł po tym jak spadł z klifu podczas jazdy... Segwayem.
Kody QR
Następca kodów kreskowych, który pozwala na uzyskiwanie dodatkowych informacji po ich zeskanowaniu. Są obecne wszędzie na biletach, opakowaniach różnych produktów, w sieci czy w gazetach. Z założenia mają nam ułatwiać życie poprzez skrócenie czasu potrzebnego na uzyskanie dostępu do informacji. Mało kto jednak z nich korzysta. W USA, gdzie jest największe nasycenie rynku smartfonami, robi to zaledwie 1/5 użytkowników.
Powodów nikłym zainteresowaniem kodami QR jest sporo. Jednym z najważniejszych jest fakt, że kody QR nie są zbyt wygodne. Często umieszcza je się w nieodpowiednich miejscach, z których zeskanowanie kodu jest trudne. By odczytać kod QR, użytkownik wciąż musi włączyć odpowiednią, wcześniej pobraną aplikację i trzymać telefon w bezruchu przez kilka sekund. Jeśli uda się odczytać kod za pierwszym razem.
Google Wave
Firma z Mountain View jest znana głównie z wyszukiwarki, ale przez lata wprowadzała wiele rozwiązań, które miały podbijać rynek internetowych usług. Miały, bo niestety dla nich nie zawsze im to wychodziło.
Największą klęską Google’a było do tej pory Wave. Pomysł świetny, ale wykonanie spowodowało, że wszystko posypało się jak domek z kart. Google Wave miał umożliwiać ludziom grupowe tworzenie i edytowanie plików. Łączył w sobie funkcje biurowe, programistyczne, a nawet elementy społecznościowe.
Kiedy w 2009 roku trwały testy usługi - żeby się do nich dostać, trzeba było mieć zaproszenie od kogoś, kto już jest w środku. Dochodziło do tego, że handlowano nimi nawet na aukcjach w sieci. Entuzjazm szybko minął. Bardzo szybko wręcz, bo już po roku Google zrezygnowało z projektu. Do jego klęski przyczyniło się jego zbytnie skomplikowanie, które z pracy czyniło drogę przez mękę.
G+
G+, czyli Google'a odpowiedź na Facebooka, wciąż istnieje, ale chyba nikt nie wątpi, że sukces to to nie był. Podobnie jak przy Google Wave, początkowo projektowi towarzyszył rozgłos napędzany przez użytkowników, którzy robili darmową reklamę serwisowi.
Tempo wzrostu było imponujące, w ciągu pięciu dni 12 mln użytkowników, a pod koniec roku aż 150 mln. Tyle, że znaczna ich większość była martwymi duszami. Konta istniały, bo Google zmuszało do ich zakładania. Np. nie można było komentować na YouTubie nie mając konta na G+. Efektem było to, że z czasem z serwisu korzystało zaledwie 0,27 proc. spośród wszystkich użytkowników Google.
Ostatnio wprost przyznano się do porażki tłumacząc ją tym, że G+ nie było przyjazne dla internautów i bardziej dostosowane do potrzeb twórców niż odbiorców treści. Do tego za bardzo skupiono się na dostosowywaniu serwisu do komputerów stacjonarnych, zamiast iść w kierunku urządzeń mobilnych. Można wręcz powiedzieć, że G+ zrobił błąd stawiając na jakość serwisu, zdjęcia w wysokiej rozdzielczości, a nie jego ogólną dostępność i szybkość. Przeciętnemu internaucie zależy na wygodzie i łatwości w dostępie do informacji, nawet jeśli są one błahe.
Google: Buzz
Zanim Google próbowało zawalczyć z FB, odbyła się wcześniej batalia o użytkowników Twittera. Chociaż bardziej adekwatne byłoby określenie "potyczka", bo usługa ta została uruchomiona na początku 2010 roku i została zamknięta przed drugimi urodzinami.
Twitter to potęga, zwłaszcza w USA, więc ruch Google można uznać za odważny i na początku nie wyglądało to tragicznie, bo serwis miał wszystko, co potrzeba. Opcje mikroblogowania, statusy jak na Facebooku i do tego integracja z innymi usługami Google. Niestety, wielu użytkowników nie do końca rozumiało jak to dokładnie działa. Gwoździem do trumny stały się problemy z ustawieniami prywatności. Doszło do zbiorowego pozwu ze strony użytkowników i ugody na sumę 8 milionów dolarów. Nie były to gigantyczne pieniądze, dla Google wręcz żadne, ale wizerunkowo wyglądało po prostu źle.
Google glass
Ostatnia porażka giganta z Mountain View. Pomysł na zintegrowanie dwóch rzeczywistości za pomocą okularów umożliwiających szybki dostęp do zdjęć, rozpoznawanie twarzy czy nagrywanie filmów wideo zdawał się idealnie trafiać do fascynatów nowych technologii, którzy pragnęli nieustannego, łatwego i wygodnego dostępu do informacji. Nawet, jeśli go nie potrzebowali.
Cena nie była niska, ale nie aż tak zaporowa jak w przypadku Segway’a. Znalazło się wielu takich, którzy byli w stanie zapłacić około tysiąca dolarów. Do tego pomysł nieźle wpisywał się w trend technologii do noszenia.
Ostatecznie projekt nie odniósł spektakularnego sukcesu z powodu obiekcji ludzi, którzy Google Glass nie mieli. Nikt, kto miał garść podstawowych informacji o Google Glass, nie czuł się dobrze w obecności jego użytkownika. Kto z resztą czułby się swobodnie wiedząc, że jesteśmy na bieżąco nagrywani? Posiadacze tego produktu byli wyrzucani z kawiarni, a nawet atakowani na ulicach. Doczekali się w końcu przezwiska „glassholes”.
Google ostatecznie sprzedał więcej „inteligentnych okularów” niż inni producenci, ale projekt i tak zawieszono.
Nokia N-gage
Nokia w 2003 roku wpadła na pomysł, który miał przynosić zyski liczone w miliardach dolarów. Wprowadzili na rynek przenośne urządzenie, które łączyło funkcje konsoli i telefonu. Nie był to jeszcze smartfon w dzisiejszym rozumieniu, ale i tak wyprzedzał o lata świetlne konkurencję.
Dlaczego się nie udało? Podstawowym powodem była cena. Za 299 dolarów dostawało się przenośną konsolę do gier, która miała funkcje telefonu, ale było to zdecydowanie za dużo - szczególnie dla grupy docelowej, czyli młodych. Game Boy Advance od Nintendo, którego pozycję próbowała podkopać Nokia, był po pierwsze tańszy (99 dolarów), a po drugie miał znacznie większą bibliotekę gier.
Do tego dochodziła jeszcze kwestia ekranu. Ten umieszczony w N-gage nie dość, że był mały, to jeszcze wyższy niż szerszy, co w przypadku gier kompletnie się nie sprawdza. Nie bez znaczenia był też fakt, że urządzenie to z powodu swoich rozmiarów i kształtów było niewygodne w obsłudze, zarówno jako telefon, jak i konsola. Do końca 2005 roku na świecie sprzedały się niespełna 2 miliony egzemplarzy N-Gage.