Młodzi ludzie porzucający bezpieczną pracę w korporacji i próbujący własnych sił jako przedsiębiorcy nikogo już nie dziwią. Jednak często nie otwierają oni technologicznych startupów, lecz wybierają bardziej tradycyjne formy biznesu i zarabiają na swoje życie pracą własnych rąk.
Robią kariery w korporacjach, są dobrze opłacani, a mimo tego czegoś im brakuje w życiu. Czasem do podjęcia tej decyzji długo dojrzewają, a czasem zaś przychodzi ona nagle zrodzona dosłownie potrzebą chwili.
Własna winnica
Dariusz Rosół z Przeworska porzucił pracę w korporacji na rzecz prowadzenia własnej winnicy. Wcześniej przez długi czas pracował w telekomunikacji, a uprawą winorośli zajął się zupełnie przypadkiem. Zaczęło się od tego, że musiał usunąć pergolę przy domu, po której wiły się winorośle. Rośliny same w sobie nikomu nie przeszkadzały, ale jak tłumaczy Rosół, o pergolę cały czas jego żona obijała samochód. Kiedy usuwał krzewy zaczynał się zastanawiać nad tym, że przecież istnieje tyle różnych odmian...
Przez sieć dotarł do jednego z polskich autorytetów wśród winiarzy i kupił od niego pierwsze sadzonki. W 2008 r., kiedy zmieniły się przepisy prawne umożliwiające produkcję i sprzedaż wina Rosół zaczął zastanawiać się, czy nie da się utrzymać z winiarstwa. Pierwsza jego winnica miała 0,27ha i rosło w niej 95 gatunków winorośli, to był czas testowania co będzie rosło.
Dariusz Rosół wciąż pracował wtedy w firmie telekomunikacyjnej. W 2010 r. dostał propozycję przeniesienia się do Krakowa lub Warszawy. On sam jest z Podkarpacia. Zrezygnował z pracy, ponieważ w domu rodzinnym byłby co najwyżej gościem. Pieniądze z odprawy zainwestował w ziemię, na której posadził wcześniej wybrane odmiany. Dziś posiada już ponad 9400 krzewów winnych, a praca w winnicy, chociaż jest ciężka, to dla niego przyjemność. Wina zaś otrzymują nazwy od imion członków rodziny.
Wolała czyścić buty niż pracować w reklamie
Przypadkiem biznesu zrodzonego z potrzeby chwili jest świeży przykład z Warszawy. Martyna Zastawna, która rzuciła pracę menadżera w najlepszej agencji reklamowej w Polsce po to, by czyścić buty pod szyldem własnej firmy Wosh Wosh. Niektórym mogłoby to wydać się szalone, ale jej taka praca sprawia satysfakcję.
Martyna kupiła potrzebne specyfiki, wyczyściła pierwsze buty, potem kolejne. Wkrótce połowa jej znajomych chodziła w czystych butach, a ich znajomi zaczęli się zgłaszać z prośbą, by i ich buty wyczyścić.
– To było zabawne. W ciągu dnia byłam menadżerem w najlepszej w Polsce agencji reklamowej, a wieczorem… czyściłam buty. W książkach możemy przeczytać o karierze od pucybuta do milionera. Ja, co prawda milionerką nie byłam, ale na pewno możemy mówić o dość zagmatwanej ścieżce kariery – relacjonuje Zastawna.
Ktoś mógłby pomyśleć, że przecież od tego są szewcy. Po pierwsze jednak zawód ten powoli wymiera, a po drugie szewc zajmuje się raczej naprawą butów niż ich kompleksowym czyszczeniem i odrestaurowaniem. Można powiedzieć, że usługi firmy Wosh Wosh i szewców się uzupełniają.
– Nie jesteśmy konkurencją dla zakładów szewskich. My nie naprawiamy zepsutych butów. Dzisiaj, nawet te najdroższe, modne buty ciężko naprawiać, gdy są zupełnie zniszczone. Można za to dbać o to, aby się nie zepsuły. Pielęgnować je, czyścić, przywracać kolor. Wiele osób wydaje kilkaset złotych na buty, a po kilku miesiącach przestaje w nich chodzić, bo nie wyglądają dobrze. Nie wiedzą, że w prosty sposób można przywrócić im pierwotny wygląd – tłumaczy młoda przedsiębiorczyni.
Świeżo upieczona właścicielka firmy, bo biznes działa zaledwie od kilku tygodni, nie miała problemów z rozwojem swojej kariery zawodowej. Jak relacjonuje pracując w reklamie spełniała się, awansowała na stanowisko menadżera zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Jednak odczuwała pewien niedosyt, w końcu pracowała dla kogoś, na cudzy rachunek. – Dla jednych etat, ubezpieczenie i perspektywy awansu to podstawa szczęścia, dla innych te rzeczy mają drugorzędne znaczenie – dodaje.
Decyzja o porzuceniu dotychczasowej kariery na rzecz własnego biznesu nie była łatwa. Jednak młoda kobieta jest z niej zadowolona. W dniu, gdy odchodziła z agencji dostała kilkadziesiąt maili z gratulacjami i życzeniami powodzenia.
– Ludzie, którzy wcześniej bez słowa mijali mnie w kuchni, przychodzili i mówili, że zazdroszczą odwagi. Wiem, że wiele osób ze zdziwieniem patrzy na to, co robię. Skończyłam z wyróżnieniem dwa kierunki studiów na Uniwersytecie Warszawskim, miałam pracę której pewnie zazdrościło mi wielu rówieśników, a teraz wraz z siostrą czyścimy buty. Pracuję jednak ciężko, uczciwie, robię coś, co sprawia mi radość, naprawdę nie mam się czego wstydzić – opowiada pytana o to, czy nie obawiała się zmierzenia się z negatywnymi uwagami. W końcu w Polsce praca fizyczna nie cieszy się zbyt dużą renomą.
Zanim firma wystartowała Martyna, wraz z siostrą, która pomaga jej w biznesie, dokładnie sprawdziła czy są firmy oferujące podobne usługi. Okazało się, że jest popyt, ale brakuje podaży. Były takie chwile, że nie wierzyła, że ta nisza może być tak duża. Najwyraźniej jest, bo pomimo prowadzenia działalności dopiero od kilku tygodni zamówienia wpadają same.
Pytana o perspektywy młoda przedsiębiorczyni śmieje się, że boi się pomyśleć o tym, co będzie za miesiąc. Obecnie największym priorytetem jest powiększenie zespołu i utrzymanie jakości na odpowiednim poziomie. – Ważne jest także budowanie świadomości wśród konsumentów. – Wciąż mało kto wie, że niskim kosztem, zamiast wyrzucić buty, można dać im drugie życie – dodaje Zastawna.
Od programowania do ręcznie robionej czekolady
Nieco inaczej wyglądało założenie własnego biznesu w przypadku dwójki kolegów programistów. Zdecydowali się na założenie własnej fabryki, w której ręcznie wyrabia się czekoladę. To jedyny taki zakład w Polsce i jeden z niewielu w całej Europie.
– Technologicznie to produkt cięższy do stworzenia niż wyprodukowanie kiełbasy, pasztetu czy nawet sera. Szczególnie, jeśli za ręczną produkcję czekolady biorą się programiści – śmieje się Krzysztof Stypułkowski, jeden z właścicieli firmy.
Zarówno Krzysztof Stypułowski jak i Tomasz Sienkiewicz byli wcześniej byli informatykami, którzy rzucili dobrze płatne posady w korporacjach by zająć się prowadzeniem własnej działalności. Obydwaj chcieli czegoś więcej od życia i kiedy podjęli tę decyzję odbyli dziesiątki godzin rozmów i kilka burz mózgów. Ale skąd pomysł na manufakturę czekolady?
– Przypomniałem sobie wówczas jak będąc w Nowym Yorku, dziwiłem się, że ludzie masowo korzystają ze śniadań w knajpkach, a nie jadają w domach. Fascynowało mnie, że dzięki temu bajgiel posmarowany masłem, który kosztuje 25 centów, miał wartość dodaną na poziomie dolara, czy nawet więcej. Podobał mi się taki sposób myślenia i taki biznes chciałem prowadzić. O czekoladzie wiedziałem jedynie to, że ta branża w segmencie premium stale rośnie – wspomina Stypułkowski.
Jak mówi obrazowo, on i jego przyjaciel zerwali się z łańcucha, na którym byli uwiązani w korporacji. – Właściciel zwierzaka może się go w każdej chwili pozbyć. A ja chciałem być wilkiem, który szuka szynki, chociaż bywa, ze czasami wiele dni chodzi głodny – wspomina.
Ich produkt z Łomianek zawędrował już do Niemiec, Szwecji czy też na wschód. Obaj właściciele zgodnie przyznają, że nie ma najmniejszych kłopotów z kontrahentami zza wschodniej granicy. – Przeciwnie, handluje się z nimi doskonale. Nie ma mowy o żadnych wydłużonych terminach płatności, kredytach itp. Po prostu dzwonią do nas z kilkudniowym wyprzedzeniem a potem pojawiają się z walizka pieniędzy – śmieją się obaj.
W swojej manufakturze zatrudniają od 15 do 30 osób. Wszystko dlatego, że czekolada to podobnie jak lody, towar sezonowy. Tyle, że sprzedaje się ona lepiej pod koniec roku. Wszystko ze względu na temperatury i święta. Czekolada z Łomianek, nie jest tania. Tabliczka kosztuje 16 złotych. Każdy może ją zrobić na miejscu własnymi rękoma. A potem przekonać się, że zawartość czekolady w czekoladzie, naprawdę ma znaczenie.
Środki na rozwój firmy pochodziły z ich własnych, odłożonych pieniędzy. Od początku chcieli sięgnąć po wsparcie Unii Europejskiej. Jeden z nich zarejestrował się nawet, jako bezrobotny, bo taki był wymóg formalny. – Tyle, że urzędnikom jakoś w głowie się nie chciało pomieścić, że informatyk chce produkować czekoladę, i to ręcznie - mówi Stypułkowski.
W efekcie wsparcie w programie „Paszport na eksport” udało się uzyskać dopiero cztery lata później. – Już widoczne są tego efekty. Ciężko byłoby nam wyłożyć ze swojej kieszeni np. 70 tysięcy złotych na trzydniowe targi gdzieś w Europie. Sami nie dalibyśmy rady – mówi Tomasz Sienkiewicz.
Pomysł na biznes to była potrzeba chwili. Zobaczyłam moje ubrudzone, zimowe buty i chciałam oddać je do czyszczenia. Byłam pewna, że istnieją pralnie butów, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Wpisałam hasło w wyszukiwarkę i zamiast adresów pralni znalazłam wpisy zdziwionych ludzi, którzy nie mieli gdzie wyczyścić swoich butów.
Martyna Zastawna
Na razie skala rozwoju zupełnie nas przerasta. Podzieliłyśmy się obowiązkami, moja siostra zajmuje się czyszczeniem butów, a ja… wszystkim innym. Obsługą klienta, marketingiem, zamówieniami. Wydawało mi się, że wszystko dobrze rozplanowałam. Nie przewidziałam jedynie, że zainteresowanie naszymi usługami będzie aż tak duże.