Ponad 15 lat temu zaczynał w branży reklamy internetowej. – Uczyliśmy Polaków czym jest baner – mówi w rozmowie. Po sprzedaniu firmy postanowił inwestować w inny rynek, przyszłościowe projekty. Marka Rusieckiego, prezesa Xevin Investments, można kojarzyć poza tym jako jednego z inwestorów w polskim "Dragon's Den". Nam opowiada o błędach polskich przedsiębiorców, inwestowaniu w Izraelu i o tym, czy warto czekać na "polskiego Skype'a."
Ile trzeba mieć na koncie, żeby zacząć inwestować?
Wystarczy 1000 złotych, żeby osoba fizyczna mogła zacząć myśleć o inwestowaniu w akcje spółki notowanej na giełdzie.
A w co Pan by zainwestował mając 1000 złotych?
Na pewno nie w startupy, bo one nie szukają tego typu finansowania. Poszukałbym czegoś właśnie na giełdzie. Na GPW jest kilka spółek z branży nowych technologii, które dobrze sobie radzą. Jest kilka przykładów spółek, które zaczynały na NewConnect, i które są dzisiaj wielkimi podmiotami notowanymi na GPW, jak na przykład Medicalgorithmics. Szukanie na NewConnect nie jest jednak łatwe.
Wracając do inwestycji w same startupy. Czy nie robimy z przedsiębiorców...
Gwiazdy rocka?
Właśnie.
To fajne, że coś takiego się dzieje. Oczywiście ważne, żeby nie przegiąć w drugą stronę, co wszyscy zaczynamy chyba odczuwać – dzisiaj co druga osoba na pl. Zbawiciela ma swój startup. Ale startup to przecież nic innego jak przedsiębiorstwo, a przedsiębiorstwa są tworzone od dawien dawna. Wiele osób ma marzenie, żeby zbudować jakąś firmę, która będzie dochodowa. Tu się nic nie zmieniło od wieków.
Ale wiele osób tworząc obecnie startupy myśli o tym, że musi zdominować rynek, wprowadzić zamieszanie, czyli popularne w międzynarodowych mediach: „disruption”. Coraz mniej tu miejsca na myślenie po prostu o robieniu czegoś własnego, a coraz więcej szukania tylko kolejnych inwestycji.
Takie mamy czasy. Trudno dziś konkurować na rynku bez kolejnych rund finansowania. To bardzo powszechne, ale jest mnóstwo firm, które powstają bez kapitału, rosną i dopiero, gdy są już duże to dowiadujemy się, że nie zdobyły żadnego dofinansowania.
To że dzisiaj założyciel spółki 50 proc. czasu poświęca na szukanie nowego inwestora... takie czasy. Twórca, który będzie skupiał się wyłącznie na rozwoju biznesu bez pieniędzy może daleko nie zajechać. Niestety, jeśli konkurencja w tym czasie pozyska finansowanie to zacznie mu odjeżdżać.
Wiele startupów zgłasza się do was z prośbą o pomoc?
Jeśli za zgłoszenie uznajemy mail, który do nas przyjdzie – to będzie ich około tysiąca rocznie, czyli mniej więcej trzy dziennie.
Z iloma spotykacie się później?
Ta statystyka jest stała. Na tysiąc zapytań – i mogą to być zarówno poważne maile, jak i trzyzdaniowe wiadomości z pytaniem: mam taki pomysł, interesuje was to? – myślę, że dochodzi do około stu spotkań, czyli przechodzi około 10 proc. z nich. Z tych stu około 10 przechodzi do fazy mocniejszego zainteresowania, a z nich dochodzi do około 3-4 inwestycji.
Na pewno jest tego o wiele więcej niż 5 lat temu, ale przez to też przesiew musi być o wiele dokładniejszy.
A najczęstsze błędy przedsiębiorców? Jakie są powody odrzucania zgłoszeń?
Jest ich mnóstwo. Kluczowy jest właśnie ten pierwszy kontakt. Jeśli kogoś nie znamy to jest on od razu utrudniony. Pierwsze wrażenie jest najistotniejsze, na przejrzenie takiego maila mamy jakieś 20 sekund. Przedstawienie się nie powinno być ani za długie, ani za krótkie: prezentacja to 5-6 slajdów, mówiących wszystko o tym jaki jest problem, jak projekt ten problem rozwiązuje, jaki jest rynek, jak twórcy zamierzają go zdobyć, czego potrzebują, co zamierzają oddać i dobrze też napisać coś o sobie. Trzeba wykorzystać te 20 sekund naszej uwagi i zachęcić nas przynajmniej do spotkania.
Największym błędem jest tutaj przesyłanie nam 40-stronnicowych biznesplanów – a jak ktoś zobaczy, że załącznik ma 40 stron, to nie czyta nawet pierwszej – albo opisywanie projektu w pięciu zdaniach w treści maila i myślenie, że na tej podstawie inni będą chcieli pociągnąć temat.
To wyważenie i sprzedanie siebie i swojego projektu jest najważniejsze.
Macie przykłady inwestycji, które przeszły wam koło nosa? Coś czego potem żałowaliście?
Pewnie. Na tym polega ta robota. Każdy fundusz ma pewnie swoją listę projektów, w które nie wszedł, a które osiągnęły duży sukces. Nie ma co płakać. Jak mawia Branson: „Szanse są jak autobus – zawsze pojawi się następna.”
Jak zaczynaliście inwestować?
Ze swoją działalnością zaczynaliśmy w 1999 roku w branży internetowej. Uczyliśmy Polaków czym jest baner. To prehistoryczne czasy polskiej reklamy internetowej, na której się skupialiśmy. Sprzedaliśmy biznes w 2007 roku i stwierdziliśmy, że zaczniemy inwestować. Nie byliśmy jednak klasycznym VC. To była raczej grupa dwóch, trzech aniołów biznesu, którzy stwierdzili, że zaczną robić coś razem. Jest kilka spółek, w których wciąż zaangażowani jesteśmy jako przedsiębiorcy.
Na stronie piszecie, że inwestujecie nie tylko w Polsce, lecz także w startupy z całego regionu.
Coraz więcej. W swoich strukturach mamy trzy fundusze. Jeden jest ze środkami unijnymi, „trzyjedynkowy”, i on musi inwestować w Polsce. Pozostałe dwa fundusze są z naszych środków prywatnych i nie mamy tu żadnych ograniczeń. Stwierdziliśmy, że warto zobaczyć co dzieje się poza Polską. Tym bardziej, że wydaje mi się, że w Polsce jest zbyt dużo funduszy względem startupów. Pieniędzy unijnych jest tyle, że istnieje ich nadpodaż względem projektów. Rynek się nie wyrównuje. Założyciele mogą przyjść z byle pomysłem i liczyć na dofinansowanie.
Zaczęliśmy rozglądać się poza Polską, czyli w Europie Centralnej i Wschodniej. Utrzymywaliśmy przez chwilę biuro w Rumunii, bo wydawało nam się, że to fajny rynek. Po tych wszystkich wojażach i przejrzeniu mnóstwa projektów muszę stwierdzić, że najciekawsza z regionu jest Ukraina. Mamy tam w tej chwili dwie inwestycje – a niedługo może i trzecią.
Ukraina nie jest obecnie ryzykowna?
Przez kryzys trochę się otrząsnęliśmy i zmroziliśmy. Nawet jeśli startup jest globalny, ale prowadzony na Ukrainie, to zawsze istnieje ryzyko, że jego założyciele zostaną powołani do wojska i znikną. Mimo to miejsce pod względem biznesu jest świetne, bo ludzie są przyjaźnie nastawieni i zmotywowani do pracy.
Drugi fajny rynek w naszym regionie to kraje bałtyckie. Litwa, Łotwa i Estonia. Estonia od dawna przoduje, ale pozostałe państwa zaczynają ją gonić. W Estonii zrobiliśmy nawet jedną inwestycję.
Rok temu odkryliśmy jednak, że najciekawszym miejscem dla inwestorów, chociaż nie jest to do końca nasz region, jest Izrael. To naprawdę druga Dolina Krzemowa, ale położona o wiele bliżej Polski. Aż się dziwimy, że nikt z Polski tam nie zagląda. Jest z kolei przynajmniej jeden fundusz z Izraela, który działa w Polsce, czyli Giza. Rynek jest potężny, rozgrzany, a szukanie partnerstw i inwestycji jest ekscytujące.
I jak? Inwestowaliście?
Zrobiliśmy już tam trzy inwestycje. Właściwie jak przeglądam wszystkie projekty z naszego regionu i porównuję je do tych izraelskich, i to przy tych samych wycenach, to stwierdzam, że wolę działać tam. Nie znaczy to, że nie zrobimy już nic w Polsce, ale jest tam nam po prostu lepiej.
Duża jest tam konkurencja samych funduszy?
Oczywiście. Jest jeszcze więcej pieniędzy, ale jest bardzo dużo startupów i doświadczonych ludzi – bo często mają oni już za sobą kilka startupów: w tym na przykład porażkę i ze dwa sukcesy. To nie jest tak, że nie mamy tam czego szukać, bo na ich rynek mamy porównując – właśnie ten tysiąc złotych. Znaleźliśmy tam dla siebie miejsce i będziemy się na nim skupiać w najbliższym czasie.
Rozmawiałem z innymi funduszami, ale żaden z nich nie chciał tam z nami lecieć, bo „daleko.” Pewnie, że jest daleko, ale nie tak daleko jak do Doliny Krzemowej, do której trzeba lecieć ponad 12 godzin. Poza tym, bardzo lubią tam Polaków, bo wiele osób ma polskie korzenie.
Wszystko jest tam mniejsze: jeden poleca cię drugiemu. Nasza obecność zaczęła się tam z powodu jednego z naszych projektów, który miał tam partnerów biznesowych. Ciężko wejść w to środowisko i zdobyć zaufanie, ale gdy już się to uda i popracuje się tam rok czy dwa, to każde drzwi stoją otworem.
A myśleliście o inwestowaniu w Dolinie Krzemowej?
Na pewno nie pogardzą tam naszymi środkami i nie możemy mieć kompleksów, ale tak jak mówiłem, naszą Dolinę Krzemową odkryliśmy w Izraelu. Jesteśmy małym zespołem, ja też nie jestem 24 godziny na dobę wolny. Nie byłbym w stanie polecieć do Doliny na dwa miesiące i tam budować swój network. Zaczęliśmy robić go w Izraelu, a według mnie ilość exitów na liczbę mieszkańców jest tam większa niż w Dolinie Krzemowej.
Z kolei przenoszenie polskich startupów do Doliny Krzemowej ma sens, ale według mnie skutecznie robi to tylko Piotr Wilam, który wyjeździł i wychodził tam kontakty, bo to nie jest proste. Tam trzeba się przeprowadzić. Wpadanie tam na miesiąc w roku nic nie da. Tam trzeba po prostu być. W Tel Awiwie zresztą też, tylko tam latam co miesiąc na tydzień. Trzeba poświęcić swoje życie w kraju.
Są oczywiście przykłady polskich przedsiębiorstw, które odnoszą sukcesy za granicą, a zarząd siedzi w Polsce. Koronnym przykładem jest LiveChat. Mają swój zespół w Stanach, założyciel często tam lata, ale działa głównie z Polski. Nie jest tak, że musisz być w Dolinie Krzemowej, żeby robić tam biznes.
Wracając do bieżących spraw: kupiliście ostatnio GG, czyli dawniej Gadu-Gadu...
Co pokazuje, że nie jesteśmy normalnym funduszem. A przynajmniej nie „normalnie działającym,” bo rzadko zdarza się, żeby fundusz kupował 100 proc. spółki, i to starej, która zwija się z rynku.
Nasuwa się zatem pytanie: po co?
Z sentymentu [śmiech].
Z sentymentu?
Jak to fundusz: oportunistycznie. Zobaczyliśmy, że mimo tego, że statystyki spadają, to jest wciąż rzesza użytkowników, którzy z tego GG korzystają i jeszcze długo będą korzystać. Uważamy, że to ciągle dobre narzędzie do komunikacji. Jest proste – oczywiście teraz, bo kilka lat temu zrobiono z niego wręcz choinkę. Wrócono jednak do korzeni, narzędzie jest proste i świetnie działa na telefonie. Jeśli chodzi o mobile, to liczba użytkowników rośnie. Spada w komunikatorze internetowym, ale i te spadki wyhamowały. Dziennie wciąż korzysta z niego milion osób, a w ciągu miesiąca około trzech milionów. To wciąż może być alternatywa dla WhatsAppa czy facebookowego Messengera.
Lata świetności ma za sobą, ale może znajdziemy swoją niszę. Wciąż korzystają z tego niektóre biznesy. GG zauważyć można na przykład u lekarzy czy w urzędach.
Skoro jesteśmy przy rozpoznawalnych markach, to zapytam czy doczekamy się w końcu „polskiego Skype'a”?
Skype jest w ogóle świetnym przykładem w świecie biznesu, bo przyznaje się do niego Estonia, Szwecja czy Dania. Skype nie jest estoński jak się często mówi. Założyciele pochodzili z Estonii, Szwecji i Danii, a środki były również z Luksemburga. Przypisanie Skype'a do Estonii to zabieg głównie PR-owy. Oczywiście mnóstwo pracowników pochodziło właśnie z Estonii i tam było też pierwsze biuro. To jednak twór multikulturowy. Estonia świetnie to ograła. Ktoś wypowie nazwę Skype, a inni od razy myślą właśnie o Estonii.
Kojarzysz taki startup Klarna? Zajmuje się płatnościami online i ma siedzibę w Szwecji. Wyceniany jest obecnie na miliardy dolarów. To jeden z największych europejskich startupów. Zakładał go Polak. Pojechał do Szwecji, tam studiował, założył startup. Jest to polski startup czy nie? Kiedy mówimy, o tym, że startup jest polski czy nie. Czy chodzi tylko o założycieli czy o biuro?
Poza tym, wolę mieć nie jednego Skype'a, ale dziesięć mniejszych projektów, które w sumie będą warte więcej niż Skype. Nie musimy mieć jednej marki, żeby chwalić się tym, że jesteśmy innowacyjni.