Wydawało im się, że zarabianie w Polsce na dewocjonaliach jest pewnym biznesem, ale prawie zbankrutowali. Tak samo było z pamiątkami z Warszawy. Zostali ze specjalistycznymi maszynami odlewniczymi, pudłem nikomu niepotrzebnych figurek Chopina... Uratowały ich orki i inne postaci ze świata fantasy.
Skoro masz robić figurki za darmo, rób je chociaż dla siebie
– Skoro masz robić figurki za darmo, rób je chociaż dla siebie – Piotr Pirianowicz usłyszał od swojej żony Małgorzaty, kiedy kolejny raz zagraniczny klient nie zapłacił za wykonaną pracę. Nieuczciwi kontrahenci byli mu winni ponad 8 tysięcy złotych, zdawał sobie sprawę, że szanse na odzyskanie tych pieniędzy są minimalne. Zdanie, które usłyszał od swojej żony dało mu odwagę.
Razem z Markiem Rurarzem, przyjacielem ze średniej szkoły jubilerskiej, rzeźbili figurki dla małych zachodnich firm jako podwykonawcy. Grali w gry bitewne i zaczynali tworzyć własny system – Umbira Turris, do którego potrzebowali stworzyć swoje figurki. Był 2005 rok.
Przemiana ołowiu w złoto
Kogoś, kto będzie w stanie odlać figurki wedle ich pomysłu szukali w całej Polsce półtora roku. Nie mogli znaleźć żadnego odlewnika, ale zauważyli, że na rynku pojawiły się wysokiej jakości podróbki. Było wiadomo, że jednak jest w Polsce fachowiec, który potrafił odlewać tak profesjonalnie, że trudno było je odróżnić. Problem w tym, że nikt nie chciał zdradzić kim jest ten spec. Wszyscy go kryli, bo zdawali sobie sprawę, że robił podróbki.
Zdesperowany kolega Piotra i Marka wpadł w końcu na niezbyt bezpieczny pomysł. Posiadacza nielegalnej figurki niemal porwał. Zamknął go w aucie i powiedział: „Nie wysiądziesz dopóki nie zdradzisz odlewnika”.
Pan X (z widomych względów w tym tekście anonimowy) był profesjonalnym odlewnikiem, niezwiązanym ze środowiskiem gier. Nie był nawet świadomy tego, że to co robi, to podróbki. Klienci przynosili mu oryginalne modele do skopiowania. Figurki robili na własny użytek, a nie na handel.
Współpracę rozpoczęli od tego, że zostawili mu swoje wzory. On zaczął szukać odpowiednich metali do stopów. Szczególnie ciężko było zdobyć antymon, bez którego niemożliwe byłoby utwardzenie figurek.
– Jak wreszcie zobaczyliśmy modele odlane wedle naszego wzoru, to było dla nas wielkie święto. Przemiana ołowiu w złoto – opowiada Piotr.
Będziemy Was obserwować
Choć mieli figurki, ich gra nie była gotowa. A przede wszystkim nie mieli pomysłu na dystrybucję. Eksperymentowali ze sprzedażą przez internet, ale zarobki były – jak sami mówią – mikroskopijne.
– Podobają nam się wasze prace, będziemy was obserwować – słyszeli od wielu potencjalnych klientów. Potencjalnych, ale w tamtym momencie niezainteresowanych zakupem.
Mieli kłopoty logistyczne, nie mogli zamówić blistrów, odpowiednich opakowań. Polskie sklepy nie chciały zamawiać. Właściciel sklepu z Wielkiej Brytanii, który zamówił u nich kilka figurek napisał, że w tej branży sprzedaż rośnie bardzo powoli, żeby się nie przejmowali. Kiedy inny brytyjski sklep złożył poważne zamówienie – uwierzyli w potencjał rynku. Zwolnili się z dotychczasowej pracy, wynajęli biuro i zamówili maszyny. Chcieli się uniezależnić od swojego odlewnika. Ale drugi „złoty strzał” nie nadchodził.
– Nasz pokój wyremontowaliśmy tak, jakbyśmy szykowali się na wielki biznes – opowiada Piotr. – Nawet wyrównywaliśmy wylewki na podłodze. Ściany malowaliśmy w kolory firmy. Zamówiliśmy maszyny, a człowiek, który miał nam je dostarczyć zwodził nas prawie rok. Koszty rosły, więc potrzebowaliśmy jakiegoś pewnego źródła dochodu.
W poprzedniej pracy Marek rzeźbił dewocjonalia. Rynek w katolickim kraju wydawał się znakomity. Czekając na maszyny robili prototypowe figurki Matki Boskiej. Dostawca maszyn zwodził ich i zaczęły się kłopoty finansowe. Byli pod ścianą. Musieli sprowadzić maszyny z Włoch – za znacznie większą cenę niż zakładali w swoim biznesplanie. Ale tylko tak dało się ruszyć z produkcją.
A kto to jest?
Kiedy wyprodukowali swoją pierwszą partię figurek Matki Boskiej zderzyli się z rynkiem. Zobaczyli, jak bardzo nie zrozumieli swojego klienta. Kiedy poszli do sklepu z dewocjonaliami przy Kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, sprzedawca na widok figurki ich spytał: „A kto to jest? Matka Boska? Ładna, ale zróbcie panowie ją większą”.
Figurka Matki Boskiej była dla ich klientów zbyt za mała.
– Dla babć i dziadków zrobiliśmy produkt, do którego trzeba było mieć młode oczy – mówi Marek. – Nie przewidzieliśmy tego. Mniejsze figurki potrafiliśmy robić, ale większych – nie. Nie na tych maszynach.
Piotr dodaje: – Wydawało nam się, że będziemy na rynku takich figurek pierwsi, że nikt przed nami tego nie zrobił. Wtedy zrozumieliśmy dlaczego.
Zostali z maszynami i figurkami, których nie mogli sprzedać.
To jest świetne! Wezmę sześć sztuk!
Kiedy idziesz przez Pola Marsowe w Paryżu, co chwila zaczepia cię sprzedawca oferujący miniaturkę wieży Eiffla za kilka euro. Dobry akwizytor sprzedaje kilka takich gadżetów na godzinę. Takich sprzedawców są tam dziesiątki. Do tego sklepy z pamiątkami.
– Postanowiliśmy zaatakować Starówkę. Skoro z dewocjonaliami nie wyszło, to na pewno sprawdzą się pamiątki dla turystów. – Piotr opowiada o poszukiwaniu kolejnej niszy. Pokazuje miniaturową Kolumnę Zygmunta i Małego Powstańca. – Byliśmy gotowi robić 200 figurek dziennie.
Sprzedawcy z warszawskiej Starówki byli zachwyceni jakością. Piotr i Marek słyszeli co chwilę: „To jest świetne! Wezmę sześć sztuk!”. Popyt na pamiątki ze stolicy Polski okazał się zbyt mały w stosunku do możliwości produkcyjnych Spellcrow.
– Czasem nawet więcej nas kosztowała podróż na Stare Miasto niż mieliśmy zysku z tego bizensu – wzdycha Marek.
Za granicą to idzie!
Uratowało ich to, że był rok 2010 i właśnie zaczynał się Rok Chopinowski. Piotr pojechał do Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, aby wstawić do sklepiku odlewy przedstawiające kompozytora. Kiedy sprzedawca spytał: „Dlaczego pan uważa, że to jest dobry towar?” Piotr w desperacji skłamał, że „za granicą to idzie”. Instytut na Tamce i Pałac w Żelazowej Woli zaczęły zamawiać spore ilości Chopinów, ale nagle sprzedaż zaczęła spadać. Kończyły się obchody 200-lecia urodzin kompozytora i biznes przestał się kręcić. Swój towar wstawili do Cepelii. Ta zwróciła im niemal cały nakład. Mieli wielkie pudło nikomu niepotrzebnych Chopinów.
Chcieli wrócić do tematów religijnych. Matkę Boską Sianowską zrobili maksymalnej wielkości form. To byłby nawet niezły pomysł, znalazło się kilka parafii, które były zainteresowane. Ale większe formy to więcej metalu, wyższe koszty. Zarobek znowu okazał się zbyt mały.
Próba produkcji medali na zawody sportowe również okazała się fiaskiem. Pierwsze zlecenie zrobili po kosztach, więc gdy wystąpiły problemy technologiczne musieli dołożyć do interesu. Wtedy Piotr powiedział:
Chrzanimy to wszystko!
– Chrzanimy to wszystko! Wracamy do tego, co umiemy. Co będzie, to będzie. Znamy się się na figurkach bitewnych i tym się zajmijmy.
Marek dodaje: – W ciągu jednego dnia staliśmy się firmą produkującą bitsy (komponenty do figurek – przyp. red.).
Wiedzieli, że muszą zmienić kilka rzeczy. Pakowanie, produkcję, obsługa klienta – to trzeba było dopracować. Obserwowali na czym zarabiają ich znajomi z branży. Postawili nie tylko na całe figurki na komponenty do figurek: różne rodzaje broni, główki, ekwipunek. Naprawdę detale.
– Pamiętam, to było lato. Siedziałem dwa tygodnie na ławce przed naszym biurem i rzeźbiłem prototypy – Piotr opowiada o zmianie. – Bez presji, takie jakie sam chciałbym mieć.
– Zrobienie komponentów jest dziecinnie proste po Chopinach, Maryjkach i Kolumnach, to co robimy teraz jest dla nas bardzo proste.
Kiedy pokazał efekt swoich prac na Facebooku pojawiło się bardzo dużo pozytywnych komentarzy na temat stylistyki, która przypadła środowisku do gustu. Co więcej – komentarze przełożyły się na zamówienia. Piotr mówi:
Kiedy skończyłem, wracałem do domu i czułem się lżejszy. Zatoczyliśmy koło.
Nasi rodzice czuli się często bezsilni
Dziś Spellcrow to dwie odlewnie (metalu i żywicy). Kilkoro pracowników na stałe i współpracownicy m.in. z Węgier, Francji i Hiszpanii. 98 procent produkcji sprzedają za granicę. Głównie do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Japonii i Australii. Ale są też zamówienia z Hongkongu, czy Malezji. Produkują Ponad 10 tysięcy elementów miesięcznie. Za ich sukcesem stoi wiele zwrotów akcji. Ale też determinacja i wsparcie ze strony rodziny.
– Nasi rodzice czuli się często bezsilni wobec tego, że będziemy zajmować się niepoważnymi w ich rozumieniu rzeczami. Ale zawsze nas wspierali – widzieli chęć i determinację.