– Moje doświadczenie z polskimi handlowcami w Afryce jest takie, że głównie ich wyciągałem z więzienia. W takich krajach jak Kongo bardzo popularne są numery na krewnego prezydenta – opowiada Marek Garztecki. Z byłym ambasadorem Polski w Angoli redakcja Inn:Poland rozmawia o szansach polskiego biznesu w Afryce i przygodach dyplomaty.
W Afryce są cztery placówki polskiej dyplomacji gospodarczej. Wydziały Promocji Handlu i Inwestycji mają za zadanie wspierać polski biznes. Co więcej, wicepremier Morawiecki zapowiedział w marcu, że Polska ponownie wejdzie do Afryki z nowymi placówkami, a nawet – polscy dyplomaci gospodarczy będą wynagradzani za skuteczność. Wygląda na to, że szykuje się mała rewolucja, w związku z tym zapytaliśmy Marka Garzteckiego – byłego ambasadora Polski w Angoli – jak do tej pory wyglądał rozwój polskiego eksportu na tym kontynencie.
Interesy w Afryce naszym rodakom najczęściej kojarzą się z tzw. nigeryjskim przekrętem, gdy rzekomy potomek prezydenta prosi w e-mailu o pożyczkę na odblokowanie rodzinnych kont w kraju. Ofiarodawca zostanie hojnie wynagrodzony, rzecz jasna. Jakie są realne doświadczenia polskich biznesmenów na Czarnym Lądzie?
Moje doświadczenia z polskimi handlowcami są takie, że głównie ich wyciągałem z więzienia. Pamiętam pewną polską firmę, która sprzedawała przenośne urządzenia do uzdatniania wody. Ci biznesmeni poznali w Polsce pewnego Kongijczyka. Ten twierdził, że jego krewny jest w ojczyźnie szefem policji czy prezydentem, kimkolwiek. Pojechała więc do Konga pięcioosobowa delegacja. Kongo było kolonią belgijską, mówi się tam po francusku, oczywiście oprócz suahili czy lingala. Ani jeden z nich nie znał francuskiego, za to, w ramach przygotowań prewencyjnych, pojechali z nimi ex-borowcy, którzy pewnie nawet polskiego nie znali zbyt dobrze.
Czekała na nich krewna tego Kongijczyka z Polski, już niemalże córka prezydenta. Ona znała polski – nie wiem, jakim cudem – i miała pomagać w załatwieniu interesu. Miała za to dostać 10 procent od każdego załatwionego interesu.
I oczywiście…
Oczywiście, szybko się okazało, że to był przekręt, który miał tylko wyciągnąć od nich pieniądze. Połapali się, mówią – no to wracamy. A ona na to – a gdzie moje 10 procent? ”Ja rzuciłam pracę w Kinszasie, żeby pracować dla was i każdy z osobna ma mi teraz zapłacić”. Oni, oczywiście, nie chcieli. O szóstej rano do ich pokoju zapukała policja. „Jesteście aresztowani i podejrzani o popełnienie zbiorowego gwałtu na tej pani”. Nie zabrano im komórek, więc jeden z panów zdołał zadzwonić do żony, a żona – do nas. Nie mogliśmy pojechać na miejsce, więc dzwonimy do konsula belgijskiego.
W takich sytuacjach wspieramy się w ramach dyplomacji unijnej. Konsul poszedł na komisariat dowiedzieć się, co się dzieje. No faktycznie, siedzą. Pani żąda od każdego z nich po 10 tys. dolarów odszkodowania. Prosimy konsula o negocjacje. Pierwsza jaskółka, że może się coś da załatwić, gdy wypuścili ochroniarzy. Ona bardzo dobrze wiedziała, kto ma pieniądze. Ci dzwonią, że zostali wypuszczeni, ale że zostają w hotelu i będą pilnować. Musieliśmy im powiedzieć mało dyplomatycznie, żeby szybko opuścili hotel, bo zaraz znowu się po nich policja zgłosi. Po trzech dniach negocjacji ustaliliśmy, że panowie zapłacą po 5 tysięcy dolarów. Do podziału pomiędzy tę panią i szefa policji.
Skąd tak dobrze zna Pan Afrykę?
Byłem kilka lat ambasadorem w Angoli, ale wcześniej wiele lat pracowałem jako ekspert World Economic Forum i zajmowałem się właśnie Afryką, jeszcze w latach 90., zanim wróciłem do Polski. Wyjechałem dwa dni przed stanem wojennym, miałem zaproszenie do Wielkiej Brytanii i potem już jakoś nie chciano mnie wpuścić. A jak pytałem, czy mogę wrócić do kraju, to pan konsul w 1982 r. odpowiedział – „Tak, ale niech pan nie liczy, że po wyjściu z samolotu zobaczy pan dużo światła dziennego”. Bardzo to sobie zapamiętałem.
Uczciwe postawienie sprawy
Wróciłem do Polski w roku 2000. Po 1989 roku pracowałem w Joint Assistant Unit w Foreign Office. Byłem tam ekspertem przez dwa lata, więc na co dzień, siedząc w Londynie, widziałem, jak działa brytyjskie ministerstwo spraw zagranicznych. Po czym wracałem do Warszawy i widziałem, jak to działa w Polsce.
Jakie są dwie główne różnice?
Jedno działa, drugie nie. (śmiech)
Do tej pory w Afryce są cztery placówki, jedna na południu, w RPA i trzy na północnej granicy kontynentu. W jaki sposób WPHI jest w stanie realnie wspomagać przedsiębiorców?
Mogą zaoferować wstępne rozpoznanie rynku. Choć nie, zacznijmy od tego, że gdy na 47 państw jest jedno WPHI w Johannesburgu, to nic nie mogą zaoferować. Mają na swoje usprawiedliwienie to, że największy handel, jaki mamy, jest właśnie z RPA. Ale ten z kolei handel jest tak rozwinięty, że on już nie potrzebuje poważnego wspierania.
I jesteśmy skuteczni?
Jedyny kontakt, który jako ambasador miałem z WPHI, to gdy przyjechali na targi. Oni tym się głównie zajmują: przyjeżdżają na targi. Tam każdy kraj ma ambicje, żeby raz na rok zorganizować targi. Czasem są mikroskopijne, czasem całkiem spore. W Angoli targi to była jakaś jedna czwarta targów poznańskich, czyli nie w kij dmuchał. Jest tam parę pawilonów, w tym gospodarzy, gościa roku, którym akurat wtedy, w 2013 r., była Turcja. Gość roku stawia bardzo uroczyste stoiska. No więc przedstawiciele naszego WPHI przyjechali i ja miałem problem z odszukaniem polskiego stoiska. Wreszcie w wielkiej sali znalazłem stoisko wielkości metra kwadratowego. Stolik i mnóstwo broszur po angielsku, kiedy to w Angoli – jak wiadomo, byłej kolonii portugalskiej – nikt po angielsku nie mówi. Nie wiem, może mieli zamiar pomóc w nauce języka.
W takim razie, może przedsiębiorcy sami sobie dobrze radzą?
Angola jest drugim krajem w Afryce, po Nigerii, pod względem wydobycia ropy naftowej. Do tej pory cały gaz był spalany. Rząd ogłosił przetarg na zbudowanie zakładów, które by wykorzystywały ten gaz, a jednocześnie rozwijały miejscową produkcję rolną, produkowały nawozy sztuczne. Zainteresowały się tym Puławy. Do fazy przyjmowania ofert zostały zakwalifikowane cztery konsorcja. Startowali jeszcze Norwegowie, Niemcy i dwie grupy japońskie. Jedno konsorcjum japońskie podchodziło samodzielnie, a drugie – z polskim partnerem, Azotami.
To był kontrakt na ok 2 mld dolarów. Polska część miała odpowiadać za technologię i marketing, finansowanie mieli zdobyć Japończycy. Nasz wkład wynosił ok 49 proc., miał być w technologiach, nie w pieniądzach, warty około miliarda dolarów. Dodatkowo w roli wisienki na torcie, nadprodukcja tego gazu miała iść na preferencyjnych warunkach do Polski.
Trochę się zmartwiłem, że już dwa tygodnie po moim przyjeździe na placówkę miały być otwarte koperty i rozpatrywane pre feasibility studies. Pytam się, na jakim panowie jesteście etapie, jak mogę wam pomóc, mam pierwsze wizyty u prezydenta, składanie listów uwierzytelniających, więc mogę jakoś wasze sprawy popchnąć dalej. Na co się dowiedziałem od tych panów – "Nie no panie ambasadorze, oni nie bardzo mają pojęcie, warunki które są w briefie, który strona wymagająca daje oferentom, to oni się nie znają. To trzeba na dużo mniejszą ilość, bo oni tyle tego nie sprzedadzą. Oni te założenia źle przygotowali, my to skorygujemy, zrobimy lepiej. Nie będziemy składali pre feasibility study, popracujemy nad tym miesiąc i złożymy pełne feasibility.
Jedno z pierwszych spotkań miałem u ambasadora Japonii, specjalnie ze względu na przetarg. Mówię, że coś nas łączy, bo dwie wasze firmy złożyły oferty, a jedna z nich jest we współpracy z nami. A ambasador mówi – nie nie, tylko jedna. Koperty już zostały otworzone i tylko jedna japońska firma złożyła na czas. Ja nie wiem, czy oni w końcu cokolwiek złożyli. Tydzień później rząd ogłosił, że przechodzi do następnego etapu postępowania.
Japończycy nie mogli złożyć tych papierów?
Nie. Polacy robili pre feasibility study, za część techniczną odpowiadali Polacy...
Czyli, w polskiej dyplomacji gospodarczej nie ma świętych. Dyplomacja jest słabo skoordynowana, a przedsiębiorcy przyjeżdżają nieprzygotowani. Jak pan sądzi, z czego wynika taki stan rzeczy?
Uważam, że w Polsce są dwa resorty, które przez ćwierćwiecze oparły się jakimkolwiek zmianom. To Ministerstwo Obrony Narodowej i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wszystkie inne resorty przechodziły reorganizacje, w momencie której czasem udaje się coś poprawić. Czasem nie, ale przynajmniej są szanse. Sam status WPHI był trzykrotnie zmieniany, do połowy lat 90. nazywało się to Biuro Radcy Handlowego i były wewnątrz struktury ambasady. Ich szefami byli dyplomaci, a nie osoby z ministerstwa gospodarki. Problemy są bardzo różne i rozległe. Przede wszystkim, mimo że jestem wielkim entuzjastą pana Morawieckiego, i to chcę mocno podkreślić, bo przynajmniej chce coś zmienić i ma całościowy obraz tych zmian...
… Ale?
Podstawowy błąd w założeniach tego programu polega na tym, że pan Morawiecki oczekuje, że urzędnicy państwowi, wytrenowani jak psy w urzędniczeniu, nagle zaczną się zachowywać, jak management. Nie ma takiej możliwości. To są ludzie niezdolni do myślenia w kategorii korzyści i sprawstwa. Oni myślą tylko w kategoriach, czy jest tu zastosowany właściwy przepis i czy zostało wszystko do niego dostosowane.
Więc to jest problem. Dlatego pomysł pana premiera Morawieckiego, żeby ludzi jakoś nagradzać, jest jakąś próbą zmotywowania ich. Tylko znowu – to zadziała w firmie komercyjnej, pan Morawiecki wyszedł z sektora prywatnego, natomiast dla urzędnika ważne jest to, żeby było pewne, że on do emerytury nie straci tej pracy, żeby się nie wychylać. Podstawowym narzędziem pracy polskiego dyplomaty jest dupokrytka, czyli dokument wyprodukowany po to, że w razie, jeśli coś się stanie, na pewno za nic nie odpowiadać.
A czym Polska handluje z Afryką?
W RPA kupujemy znaczne ilości produktów spożywczych, owoców. Natomiast eksportujemy tam również żywność, ale inną. W Afryce Subsaharyjskiej głównym źródłem białka są ryby albo kurczaki.
Nie wiem, jak to jest w tej chwili. Tu mamy kolejny problem, bo jeszcze dwa lata temu, z wieloma krajami afrykańskimi mieliśmy umowy o wspieraniu handlu - zawarte nie pomiędzy Rzeczpospolitą Polską i Demokratyczną Republiką Konga, a pomiędzy Polską Republiką Ludową i Republiką Zairu. Czyli przez 20 lat nikt się nie zatroszczył, by przejrzeć te umowy.
To jak dziś wygląda sieć polskich placówek WPHI w Afryce?
Wygląda nieciekawie. WPHI były niemal cały okres III RP udzielnym księstwem PSL, wciąż nie do końca się to udało wykorzenić.
Czy to działało na ich korzyść?
Głównie na korzyść rachunków bankowych działaczy PSL. Mamy taką sytuację dziś, że WPHI w Johannesburgu obejmuje ponad 40 krajów, całą Afrykę Czarną, czy mówiąc bardziej elegancko - Subsaharyjską. A w Afryce Północnej mamy w każdym kraju placówkę, czy to potrzebne, czy nie.
A nie jest potrzebne?
WPHI w Tunezji mogłoby spokojnie obsłużyć Algierię i Libię, zanim się stało to, co się stało (chodzi o wybuch Arabskiej Wiosny – red.), a zamiast tego można było stworzyć dwie czy trzy placówki w Afryce Środkowej. No, ale tego nie zrobiono. Z Afryki Północnej jest niedaleko do domu. WPHI w Maroku ma bardzo niski wolumen handlu.
Spytałem kolegę ambasadora, czy nie dałoby się dogadać między ministerstwami i założyć placówkę w Katarze czy w Abidżanie. Abidżan to największe miasto Wybrzeża Kości Słoniowej. Kraj może nie za duży, ale Polska ma ogromny handel z nim, kupujemy tam całe kakao, a po drugie, tam się mieści siedziba Banku Afrykańskiego, więc założenie tam placówki dyplomacji gospodarczej byłoby wskazane. Ale okazało się, że skoro już kupiliśmy tę placówkę w Casablance, to nie będziemy jej sprzedawać i tak się będzie ciągnąć ta historia. Struktura tych siedzib jest kompletnie nieracjonalna.
Ale czym WPHI się zajmują?
Czym powinny, czy czym faktycznie się zajmują?
Nie każdy wie, że polskie placówki gospodarcze nie są częścią placówek MSZ, że podlegały pod resort gospodarki.
Teoretycznie one są częścią sieci dyplomatycznej, radcowie handlowi mają status dyplomaty, paszporty dyplomatyczne. Teoretycznie powinni się zajmować szeroko pojętą promocją polskiego handlu, tudzież, jeśli porównamy, co robią inne placówki, na przykład brytyjskie, powinny zajmować się konkretną promocją.
No i po co one są? Powiedzmy, że jakaś polska firma podpisze umowę i sprzedaje jajka do Angoli. I wszystko jest pięknie, tylko nagle się okazuje, że są potrzebne dokumenty fitosanitarne. W Angoli, gdzie na większości handlu zagranicznego trzymają łapę ziomkowie pana prezydenta, towar łatwo psujący się będzie siedział w porcie tak długo, aż swoją dolę dostanie, powiedzmy, kuzyn prezydenta. O czym polski producent może nie mieć pojęcia. O tym właśnie powinien go uprzedzić pracownik WPHI: jakie są nie tylko formalne, ale i nieformalne warunki prowadzenia biznesu w tym kraju.
Czy WPHI informuje firmy, że powinny przewidzieć budżet na łapówki?
Powinny wspomóc polskiego handlowca i producenta specyficznymi informacjami na temat miejscowych uwarunkowań.
Od razu jest wyczuwalne Pana doświadczenie dyplomatyczne. Pan jako ambasador Polski w Angoli też o tym uprzedzał?
Oczywiście. Wprawdzie, gdy obejmowałem placówkę, handel między Polską i Angolą był maleńki, mi udało się go zwiększyć czterokrotnie. Ale jak mówią złośliwi moi koledzy, nie było to takie trudne, jak w tym dowcipie, gdzie import mercedesów do kraju afrykańskiego wzrósł czterokrotnie, z jednego do czterech.
Po powrocie z placówki złożyłem bardzo szczegółowy raport mojemu przełożonemu, panu Sikorskiemu. Całą listę zaniedbań, niedociągnięć, strat, rzeczy wyglądających na korupcję i przestępstwa wręcz…
W ramach placówek MSZ?
Tak, złożyłem i dowiedziałem się, że bardzo doceniają moje wsparcie. Po roku, gdy nie było żadnej reakcji, złożyłem tę samą notę jego następcy, panu Schetynie. Znowu nie było reakcji. Po czym złożyłem to aktualnemu szefowi MSZ, panu Waszczykowskiemu.
Chodzi o to, że nieprawdą jest, że jeśli chodzi o wadliwość funkcjonowania polskiej dyplomacji, nie tylko gospodarczej, ale też zwykłej, tej „dyplomatycznej”, dyplomacji kulturalnej, to nic o nich nie wiadomo. Te mankamenty są znane od dawna i nic się nie dzieje.
Czy na koniec konstruktywnej krytyki naszej dyplomacji i interesów w Afryce, mógłby Pan wskazać, które kraje są dla Polski perspektywiczne?
Przede wszystkim, importujemy ogromne ilości herbaty, kawy, tulipanów, z Holandii czy z Niemiec. Ale gdy pani znajdzie jakąś wiązkę tulipanów, to opakowanie jest z Niemiec, a same kwiaty – z Kenii albo Etiopii. Płacimy frycowe za to, że kupujemy z drugiej ręki. Chodzi nie tylko o to, co sprzedajemy, ale możemy też kupować dużo taniej.
A co Polska by mogła sprzedawać?
Wspominałem na przykład kurczaki. Gdybyśmy mieli wszystkie porozumienia fitosanitarne w porządku, nie ma takiej liczby kurczaków, której byśmy tam nie sprzedali. W całej Czarnej Afryce. Zresztą, sam rynek RPA i krajów sąsiadujących, czyli Wspólnota Ekonomiczna Południowej Afryki, to jest łącznie siedem krajów. Nie ma szans, żebyśmy nastarczyli tyle kurczaków, ile oni mogą przyjąć.
I co jeszcze?
Jajka w proszku, ogromne ilości, produkty mączne, pszenica, bardziej pszenica niż mąka, pieczywo cukiernicze. Ale nie tylko artykuły spożywcze, jest wciąż tradycja polskich marek. Widziałem osobiście działające polskie Stary, które w Polsce dawno sprzedaliśmy na złomowiska.
Czyli technologie?
Powinniśmy nauczyć się produkować specjalne produkty dla krajów rozwijających się. O co chodzi? To, co dzisiaj jest potwornie stechnicyzowane, naładowane elektroniką, na przykład samochody. My nie eksportujemy autobusów, ale moglibyśmy wziąć taki autobus, wybebeszyć całą elektronikę, wzmocnić mu zawieszenie, żeby na afrykańskich drogach się nie rozleciał po tygodniu. Nie potrafimy jeszcze myśleć specyfiką rynku, że produkt trzeba dopasować do potrzeb.
Moglibyśmy sprzedawać ogromne ilości czekolady, mimo że kupujemy tam masło kakaowe i kakao. Ale czekolada musi być ciągle przechowywana w odpowiednich warunkach, od momentu produkcji do momentu sprzedaży. Jeśli nie jest chłodzona w kontenerze, wystarczy godzina na afrykańskim słońcu, że się poci i robi się taka biała.
Czyli możemy im sprzedawać lodówki?
Kontenery, w których mogą je przechowywać. Proste urządzenia, agregaty prądotwórcze, ale przystosowane do warunków afrykańskich. W większości krajów Afryki jest wielki problem z dostawami prądu, więc rynek tych agregatów jest ogromny. Te produkowane przez Szwedów czy Niemców, są być może coraz bardziej wydajne, ale coraz bardziej się też psują.