Wizja świata pod nieustającą kontrolą stała się faktem w Brukseli. W świecie zakazów, kamer i nowomowy informacje krążą, jak zawsze krążyły – tyle, że znalazły sobie swoje ścieżki. Nieoficjalne. Oficjalnie dziennikarze stoją w kolejkach po oficjalne wypowiedzi, jak przed bramkami na lotnisku. Długo, frustrująco – i wiadomo, że nikt nic nie znajdzie. Podczas dziennikarskiego wyjazdu do stolicy Belgii próbowałam w unijnych instytucjach zdobyć dla Ciebie, drogi czytelniku, ciekawą opowieść. Oficjalnie to mi się nie udało, ale co usłyszałam na boku – to zupełnie inna historia…
O Brukseli dużo mówią już pierwsze chwile spędzone w tym mieście. Żołnierze z karabinami witają przybyszów wychodzących z lotniska. Tego samego, na którym półtora miesiąca temu zamachowiec zabił 14 osób i ranił blisko sto kolejnych. Potem zastanawiamy się, jakie znaczenie dla łapania faktycznych terrorystów mają ci zamaskowani wojskowi, trzymający przed sobą broń. Pierwszym zadaniem jest znalezienie swojego autobusu na podziemnym parkingu z posępnego betonu. Pierwszym sukcesem będzie kupno biletu w automacie, który nie funkcjonuje w żadnym ze znanych mi trzech języków obcych (czy wy też nie mieliście flamandzkiego w szkole podstawowej?).
Pierwszą refleksją, już z autobusu, było, że przyjechałam do miasta, w którym przystanki nazywają się tak, jak nie zostanie nazwany żaden przystanek w Polsce w najbliższej przyszłości: NATO. Zdaje się, że uciekły nam bazy? A wyświetlacz w pojeździe przypomina o tym bez litości. No ale na-to nie mamy wpływu. Autobus jedzie dalej.
Bruksela szumi off the record i ma na to swoją zasadę – „Chatham House rule”. Chodzi o zasadę, że można wyjawić, co zostało powiedziane – zazwyczaj podczas niejawnych spotkań albo zamkniętych debat, ale już nie – kto to powiedział. W unijnej stolicy tylko politycy i najwyżsi urzędnicy mogą się podpisać pod swoimi słowami, przekazać dziennikarzom informacje we własnym imieniu. Ale te są, z tego samego powodu, najmniej interesujące, przepuszczone przez sito PR-owców, zatwierdzeń, poprawek, wygładzeń. „Napisaliśmy, że to przestępstwo, a komisarz był wściekły? To zmieńmy na to, że podkreślamy głębokie zaniepokojenie. Skreśl głębokie”. Z być może nawet ciekawej początkowo informacji zostaje miękka pulpa. Zachowajmy jednak spokój w obliczu kryzysu. W końcu są jeszcze plotki.
Nie ma to jak porządna korytarzowa plotka, wypuszczona w eter bez krępujących praw autorskich. Jest w nich smak, chleb i sól, a przede wszystkim, przekąs. Od kordialności naszych stosunków z rozmówcą zależy, ile smaczków z unijnych korytarzy nam sprzeda, albo od liczby kieliszków wina na służbowej kolacji, ale bezpłciowe początkowo zarysy sytuacji z informacji prasowej zaczynają nabierać ciała.
„Hello, welcome, you can’t ask questions”, słyszę w południe w Berlaymont, gdy przyjeżdżam na seminarium dla dziennikarzy w Brukseli. To oznacza, że podczas codziennych konferencji prasowych, które odbywają się w południe w głównym budynku Komisji Europejskiej, dziennikarze, którzy nie mają w tym mieście stałej akredytacji… nie mogą zadawać pytań. Jak ważna jest to informacja, uświadamiam sobie, kiedy pojawiają się kolejni dziennikarze i, jak ja, słyszą to stwierdzenie rzucone na jednym wydechu wraz z „Welcome”. Po czwartym usłyszanym „you can’t ask questions” już rozumiesz, że naprawdę „can’t”.
Tak więc, dotarliśmy do imponującej sali prasowej. Otaczają nas dziennikarze praktycznie z całego świata. Jak skutecznie nas otaczają? „W ZDF-ie (drugi kanał niemieckiej telewizji) pokazali cię przed chwilą, jak przebierasz palcami po komórce” – napisała mi na Facebooku koleżanka z Niemiec. Tak skutecznie.
Siedzimy więc wciśnięci w fotele przypominające lotnicze, które jednak zamiast pasów bezpieczeństwa mają słuchawki i możliwość wyboru kanału z tłumaczonym językiem. Idealny urzędnik zaleje cię potokiem gładkich słów po angielsku, lekko nadgryzionych obcym akcentem. Francuski wprawdzie dzielnie się broni w roli jednego z trzech oficjalnych języków unijnych – tak mówią – ale nie słyszałam go ani razu podczas dwudniowego pobytu. Słuchamy potoku słów i przy pewnym poziomie niewyspania, a zastrzegam, że wstałam o 4 rano, by zdążyć na samolot o 6.30, zaczyna ten potok uspokajać na równi z górskim, szemrzącym wśród modrzewi strumykiem.
Wizyta w Brukseli to jednak nie sanatorium – nie, nie. Spotkania są prowadzone z żelazną dyscypliną czasową, a goście, paneliści, zaproszeni rozmówcy – przytłaczająco dobrze przygotowani do spotkań. Rozmowy wymagają mobilizacji, jeśli chcemy zadać jakiekolwiek pytanie, które nam się do czegoś przyda. Wymagają też sprawnego pływania w potoku słów, ponieważ otaczanie informacji w ciepłym kordonku nowomowy jest tu przyjętym zwyczajem. Mówiąc wprost, tu się nie mówi wprost.
„Czy ktoś ma jakieś pytania?” – pytają na spotkaniu, na którym już mamy prawo zadawać pytania. Proszę więc pytać, ale o co innego, niż pan przed chwilą, bo akurat pana pytanie powinno pójść do mojego kolegi z innego departamentu, z innego budynku, właściwie to go nie znam. „But I’m sure my colleagues will help you. Just write me an email”. W tle pracuje cichy konferencyjny przemysł lobby kawowego, które pomaga utrzymać myśli w pionie od jednego eksperta do drugiego.
Dodatkowo, są rozmówcy określonych narodowości, których silny akcent wpływa na zrozumiałość angielskiego w szczególnie kreatywny sposób.
Nie będę wskazywać, które, ale po przemówieniu uroczej Francuzki o energetyce – zgodnie dolaliśmy sobie kawy ze współtowarzyszami broni. Taka refleksja jeszcze, na koniec: czy wiecie, co to jest perpetuum mobile? To doświadczony urzędnik przypierany do muru o konkretniejszą wypowiedź. „Przykro mi, że tak wynika z pani wyliczeń, może pani wyliczenia różnią się od wyliczeń, które mamy my”.
Podczas wieczornej kolacji z organizatorami pojawili się goście z gabinetu jednego z komisarzy. Rozmowy na najwyższym poziomie off the record, czyli jeśli chcemy kogoś zacytować, to ich tam nawet nie było. Poruszaliśmy najważniejsze obecnie tematy, Polska – nie wiadomo, dlaczego – była na ustach wszystkich, podobnie czuła się koleżanka z Węgier. Ale ja nie o tym, bo większym problemem dziś jest migracja.
Tak więc, siedzę obok przesympatycznej Dunki, która mówi mi – „Ale wiesz, obok imigrantów z Afryki, to właśnie Polacy są też ogromną grupą w Danii. Ciągle się zastanawiamy, dlaczego”. Potem w rozmowie wspomina coś o tym, że pracownicy McDonalda w Danii zarabiają 20 euro za godzinę. A mi przypomina się list otwarty jednego ze stowarzyszeń polskich pracodawców, w którym tłumaczą, że podniesienie płacy minimalnej do 12 zł za godzinę doprowadzi do masowych bankructw. Może stąd te 60 tysięcy Polaków w Danii.
To była udana kolacja.