“Andrzej Duda zmarł dziś. Szczegóły z miejsca zdarzenia” – przeczytałem dzisiaj rano na Facebooku. To oczywiście nieprawda, bo prezydent ma się dobrze, a link odsyłał do strony rosyjskiej firmy ochroniarskiej. To tak zwany clickbait – przynęta, która ma zachęcić internautów do klikania. A oszuści chętnie korzystają z tej metody, by wyłudzić od żądnych sensacji ludzi pieniądze.
W sieci co chwila pojawiają się sensacyjne informacje o śmierci jakiegoś celebryty lub sytuacji, kiedy osoba, która umarła z przepicia, budzi się w kostnicy i wraca na imprezę. Najczęściej można znaleźć takie wieści na tablicy znajomego, który udostępnia link, nie wiedząc, że może mieć do czynienia z oszustwem.
Jak przestępcy zarabiają na clickbaicie? Generują fałszywego newsa i wpuszczają go do sieci. Kiedy nieświadomy czytelnik go znajdzie, klika, zanęcony szokującym nagłówkiem. Jeśli zrobi ta na Facebooku, automatycznie udostępnia artykuł na jego tablicy, do wglądu jego znajomych. Potem kolejna osoba w niego kliknie i tak fałszywa wiadomość rozprzestrzenia się jak wirus.
Kiedy jednak wejdziemy w link, okazuje się, że dostęp do artykułu jest możliwy tylko wtedy, gdy podamy na przykład adres e-mail lub numer telefonu. Pierwsza opcja jest mniej szkodliwa, bo nasza skrzynka zostanie po prostu zalana spamem – hakerzy sprzedają adresy mailowe, które uzyskali w ten sposób.
Natomiast podanie numeru telefonu wiąże się już z utratą pieniędzy. Zamiast dostępu do treści, aktywujemy w ten sposób usługę SMS Premium. Informacja o tym zazwyczaj znajduje się na dole strony i jest napisana małym druczkiem – ale nie będziemy przecież tego czytać, skoro możemy dowiedzieć się czegoś szokującego.
Tak zostajemy subskrybentami reklam, za które płacimy – czasem nawet kilkanaście złotych za jedną wiadomość! Firmy zazwyczaj rejestrują się za granicą, co komplikuje cały proces reklamacji i zwrotu pieniędzy za niechciane wiadomości. My natomiast zostajemy z dowcipami , wróżbami lub motywacyjnymi hasłami, za które musimy płacić.
Przynęta na papierze
Jakim cudem wciąż dajemy się złapać na tytuły rodem z tabloidów? Początki współczesnego clickbait'a sięgają jeszcze XIX wieku. Wtedy to pojawiło się określenie „żółte dziennikarstwo”. Przyjmuje się, że użyto go po raz pierwszy w 1896 roku w USA, kiedy potentaci medialni, jak William Hearst dostrzegli nową niszę w prasie.
Mianowicie, czytelnicy odczuwali już przesyt obiektywnymi reportażami i suchymi informacjami. Wydawcy postawili na informacje bardziej szokujące i skandaliczne. Zaczęto eksponować historie morderstw oraz ludzkich dramatów krzykliwymi nagłówkami, w których stawiano kontrowersyjne tezy. Wszystko po to, by przykuć wzrok przechodnia, który dzięki temu zdecydowałby się na kupno gazety. Hearst i jemu podobni dali podwaliny pod tabloidy, a współcześnie – clickbait.
Współczesnie, „przynęty” są wykorzystywane od dekady – wraz z pojawieniem się Facebooka i mediów społecznościowych. Media mogły tworzyć artykuły i tytuły do nich w taki sposób, by dzięki swojej chwytliwości stawały się viralami. Najbardziej znanym serwisem jest Buzzfeed, który specjalizuje się w produkowaniu tego typu materiałów.
Typowy clickbait jest zazwyczaj tworzony według prostego schematu psychologicznego. Przede wszystkim wykorzystuje się efekt „dziury ciekawości” – nagłówek, który się pojawia w sieci, wzbudza ciekawość internauty, ale jej nie zaspokaja. By poczuć się usatysfakcjonowany, musi kliknąć w link i przeczytać cały artykuł. Dobrym przykładem są wszelkiego rodzaju listy, gdzie w tytule wymienia się, że jeden z punktów „zaskoczy” lub „zaszokuje” czytelnika.
Psychologia clickbaitu
Dobrze, wiemy już, jak działa clickbait i jak go ropoznać. Dlaczego zatem ciągle dajemy się nabrać i klikamy na rzeczy, które mają nam przywrócić wiarę w ludzkość lub całkiem ją stracić? Według psychologów, to przez nasze emocje i lenistwo naszego mózgu.
Według badaczy, najlepiej czytane artykuły to te, których tytuły i zawarte w nich tezy są jak najbardziej ekstremalne i nacechowane emocjonalnie. Clickbait gra na naszych emocjach – negatywnych i pozytywnych. Naukowcy uważają, że gniew jest najbardziej pożądaną emocją, bo w przeciwieństwie do pozostałych, napędza człowieka do działania. Możemy więc być źli na siebie że daliśmy nabrać, ale to przez emocje, jakie wywołują nas autorzy takich artykułów.
Nasz mózg również nie ułatwia nam, by omijać takie linki szerokim łukiem. Dlaczego clickbaity to najczęściej listy? Bo postrzegamy je jako pewną stałą w naszym życiu. Według naukowców, ich czytanie tworzy w naszym mózgu pewna iluzję pewności, że rzeczy można sklasyfikować, dodać im numer i nadać jakąś wartość. Poza tym nasz mózg „lubi” taką formę organizowania informacji – bo jest dla niego łatwa do przetrawienia.
Samoobrona, czyli jak poznać, że clickbait jest potencjalnie szkodliwy
1. Źródło – zawsze przed otwarciem linku, sprawdź adres domeny. Jeżeli odsyła do bloga, lub imituje inny serwis informacyjny, masz do czynienia z fałszywą informacją. 2. Prośba o wpisanie danych – jeśli strona prosi o wpisaniu prywatnych informacji, na pewno masz do czynienia z próbą wyłudzenia. Nie wpisuj niczego, tylko opuść stronę i zgłoś ją moderatorowi, bo to na pewno próba oszustwa. 3. Cudowne metody i szybkie zyski – jeżeli widzisz reklamę, jak szybko się wzbogacić lub odmłodzić, włącz adblocka. Najczęściej są to zachęty do uczestnictwa w piramidzie finansowej lub kupienia drogich, bezużytecznych "lekarstw". Wyrażenia jak "jedna dziwna metoda" automatycznie dyskwalifikują ogłoszenia jako wiarygodne.