David Koch, amerykański miliarder o tym, jak doszedł do fortuny opowiada tak: Jabłko, które dostałem od ojca, sprzedałem za pięć dolarów. Później kupiłem dwa jabłka, odsprzedałem je za dziesięć. Znowu kupiłem jabłka, tym razem cztery, i sprzedałem je za dwadzieścia dolarów. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku sprzedawałem coraz więcej jabłek. Aż w końcu mój ojciec zmarł i zostawił mi w spadku 300 milionów dolarów. Tak stałem się bogaczem.
Ze wszystkich stron jesteśmy bombardowani historiami o byłych pucybutach, którzy zdobyli majątek dzięki swojej zaradności, samodzielności i determinacji. Tzw. "self-made mani", którzy opowiadają o swoich trudnych początkach. Ile jest w tym prawdy? Niewiele. Za chwilę się dowiesz, dlaczego "self-made man" to ślepy zaułek.
Dwóch włoskich ekonomistów sprawdziło, które rodziny są najbogatsze we Florencji. Po przeanalizowaniu ich finansów okazało się, że były też na szczycie drabiny ekonomicznej już w XV wieku. Mało tego, najbogatsze brytyjskie familie cieszą się tym tytułem od 28 pokoleń – mniej więcej 800 lat. Gen sukcesu? Nie. Bogaczem trzeba się urodzić.
Sam mit człowieka, który do wszystkiego doszedł własną ciężką pracą, uporem i determinacją rozwinął się w XVIII wieku. W końcu to jeden z kamieni węgielnych amerykańskiej tożsamości, wszak Ojcowie-Założyciele byli właśnie takimi ludźmi. Cóż… nawet pobieżne sprawdzenie Wikipedii weryfikuje to stwierdzenie.
Benjamin Franklin miał w młodości sporo szczęścia, bo trafiał na właściwych ludzi – jeden z nich zostawił mu nawet spadek. A Jerzy Waszyngton ożenił się z bogatą wdową i miał swoją plantację tytoniu, w komplecie z niewolnikami. Obaj byli samoukami i dobrze wykształconymi ludźmi, ale to właśnie czynniki zewnętrzne sprawiły, że zapisali się na kartach historii.
To kiedyś. A teraz? Spójrzmy na statystyki: 74 proc. studentów z Ivy League (najbardziej prestiżowych w USA) pochodzą z 25 proc. najbogatszych rodzin. Tylko 9 proc. uczniów pochodzi z niższych klas społecznych. Do tego 6 na 10 najbogatszych Amerykanów swoje fortuny odziedziczyło. To ma być ten hołubiony „self-made man”?
Co z tego wynika? Mało tego, że mitologizacja "self-made mana" utwierdza nas w przekonaniu, że brak milionów na koncie to tylko i wyłącznie nasza wina, to jeszcze mamy do czynienia z arogantami. Tak przynajmniej twierdza naukowcy. Psycholog Mirosław Słowikowski mówi wprost, że osoby, które chcą być postrzegane przez pryzmat tego etosu stają się coraz bardziej aroganckie i butne. Paul Piff z Uniwersytetu w Kalifornii nazwał to bardziej dobitnie, jako „asshole effect”, czyli efektem dupka.
Co w takim razie z tego wynika? Następnym razem, jak będziesz słuchał kolejnej historii o krezusie, który dotarł na szczyt świata dzięki swojej żelaznej sile woli, pokaż mu ten ten komiks. Albo zacytuj tego słynnego amerykańskiego dziennikarza:
Nie ma kogoś takiego jak "self-made man". Ludzie są złożeni z tysięcy innych osób. Każdy, kto nam pomógł lub wypowiedział chociaż słowo otuchy, wniósł wkład w stworzeniu naszego charakteru, naszych myśli, jak również naszego sukcesu.