Z pracy wracam rowerem. Idzie mi jak po grudzie. Wszystko przez powiadomienia, które co chwila przychodzą na mój telefon. Przede mną znajduje się Pokemon, a chcę w końcu złapać je wszystkie. Nie, nie jestem kosmitą. Na ścieżce rowerowej mija mnie chłopak mniej więcej w moim wieku – on też jedzie z telefonem w ręku i zauważam, że również poluje na cyfrowe stworki. Chociaż Pokemon GO nie jest jeszcze oficjalnie dostępne w Polsce, ludzi z mojego pokolenia po raz drugi zaczyna ogarniać Pokemania.
O co chodzi z Pokemon GO? To gra na smartfony, która wykorzystuje rozszerzoną rzeczywistość. Przemierzasz swoją okolicę, a na kamerze pojawiają się cyfrowe stworki, które łapiesz. Zdobywasz za to punkty doświadczenia i przedmioty, a potem możesz wykorzystać je do walki z innymi graczami (co zawsze stanowiło sedno serii). Tytuł nie ma jednego zakończenia, jego cel jest jeden: stać się najlepszym trenerem Pokemon wśród graczy.
Grę na smartfony można bardzo łatwo ściągnąć, chociaż nie jest jeszcze dostępna w polskim Android Store – wystarczy wejść na stronę z aplikacjami mobilnymi i już może zacząć swoją karierę jako trener.
Pokemon GO mapuje okolicę w której przebywam i umieszcza na niej Pokestopy – punkty, po dotarciu do których dostaję specjalne przedmioty – kultowe, czerwono-białe Pokeballe do łapania celów, jajka, z których sam mogę wyhodować sobie Pokemona czy mikstury lecznicze do wykorzystania podczas walk.
Gra wciąga. Po powrocu do domu nie wupiściłem smarftona z ręki. Uzbrojony w power bank, wyruszyłem na miasto. Warszawa stała się teraz jedną wielką planszą, żywcem wyciągniętą z pierwszej gry, wydanej w 1996 roku.
Nie cierpię ćwiczyć. Kiedy przechodzę koło siłowni dostaję zadyszki na widok ludzi, drałujących na bieżni czy wyciskających sztangi. Wczoraj natomiast stała się rzecz dla mnie niespotykana – wychodzę z domu i przez kilka godzin krążę po Pradze, by złapać kolejne Pokemony do swojej kolekcji. Nie jestem wyjątkiem – według badań jednej z firm, produkującej krokomierze, klienci grający w Pokemon GO zrobili o ponad 60 proc. więcej kroków niż przed pojawieniem się gry.
Droga prowadzi od jednego Pokestopu do drugiego – przechodzę przez Park Praski, oglądam murale poświęcone Joli Brzeskiej na Szmulkach, przy wejściu do metra próbuję złapać wysokopoziomowego Pokemona, zapominam nawet wziąć bułki ze sklepu, które kupiłem na kolację. Dopiero ekspedientka dogania mnie na przejściu na pieszych z towarem. Ja tymczasem idę, wpatrzony w smartfon.
W jednym punkcie dostaję jajko – żeby się wykluło, muszę przejść 5 kilometrów. Banał, to mi zajmie godzinę spacerkiem, myślę sobie. Jednak z każdym kolejnym złapanym Pokemonem i kolejnym odkrytym Pokestopem mój awatar w grze zdobywa kolejne punkty doświadczenia i awansuje na coraz wyższe poziomy. Dopiero od 5 będę mógł walczyć z wirtualnymi przeciwnikami i zdobywać odznaki za ich pokonanie – przejdę jeszcze trochę, może akurat złapię jakiegoś rzadkiego stworka.
Patrzę na zegarek – minęły 3 godziny, zrobiłem dzisiaj prawie 10 kilometrów, a po drodze musiałem jeszcze podpiąć power bank, bo aplikacja dosłownie pożera energię z baterii. Dopiero teraz odczuwam zmęczenie łażeniem po kilku dzielnicach Warszawy na swojej wielkiej misji łapania kieszonkowych potworów.
W tym czasie wieczór przeszedł w noc, a ja przypominam sobie, że nie mogę spędzić więcej czasu z aplikacją – chociaż niektóre Pokemony prowadzą nocne życie, może akurat na jakiegoś trafię? Odganiam tę myśl, nie jestem już w liceum i rano muszę być na chodzie, ganię się.
Jeszcze w latach 90., kiedy chodziłem do podstawówki, stałym punktem dnia było oglądanie Pokemonów na Polsacie o 7 rano. Potem w klasie przekrzykiwaliśmy się, który jest najfajniejszy, albo jakiego byśmy złapali. Do tego jeszcze dochodziły podrabiane karty, kupowane w szkolnym sklepiku, którymi można było się wymieniać. To była namiastka przygód, które oglądaliśmy na ekranie telewizora lub Gameboya. Teraz sam mogę wejść w buty trenera Pokemon. Szkoda tylko że nie jestem młodszy – już wiedziałbym, co będę robić przez resztę wakacji.