
Reklama.
Polak, znaczy gbur? Niestety, takie zdanie potwierdzają zarówno eksperci od komunikacji, jak również naukowcy. Niechęć do gadki-szmatki (lub small-talku, jeśli chcemy użyć nowoczesnej nomenklatury) to nasza narodowa cecha charakteru. Tymczasem ta umiejętność to nie tylko towarzyska fanaberia, może być też bardzo przydatna w biznesie. W końcu ciężko robić interesy z mrukiem.
Doprawdy? Jeszcze jak! Dość wspomnieć historię Julii Izmałkowej, szefowej firmy badawczej, która w kuluarowych rozmowach na dużej imprezie poznała jednego z dyrektorów kreatywnych Facebooka. Efekt? Zrealizowanie wspólnego projektu z jednym z gigantów internetu. Nieźle, jak na pogaduszkę.
Otwartość w naszym kraju dalej nie jest cechą mile widzianą. Wystarczy spojrzeć na artykuły, gdzie podkreślany jest niski kapitał społeczny Polaków. W świetle badań, współtworzonych przez członka PAN, niechęć do takiej postawy jest wynikiem kultury w jakiej jesteśmy wychowani.
Okazuje się bowiem, że w Polsce występuje silna korelacja między uśmiechaniem się a zakładanym przez odbiorcę ilorazem inteligencji. Nie mamy aż tak wysokiego poziomu jak w Japonii czy Iranie, niestety jesteśmy na minusie – powiedzenie, że tylko głupi się cieszą, okazuje się boleśnie prawdziwe.
Tymczasem życzliwa, otwarta postawa to mus, jeśli podczas small-talku chcemy poruszać temat ambitniejszy i mniej drętwy niż pogoda. Bartłomiej „Świstak” Piotrowski, który prowadzi w Krakowie spotkania networkingowe w rozmowie z INN:Poland tłumaczy, że nie istnieje recepta na idealne zagajenie, ale są pewne cechy, które można wykorzystać.
Uniwersalnego przepisu nie ma, bo musisz dopasować przekaz do odbiorcy. Nie zbijesz przecież piątki z prezydentem RP, prawda? – pyta retorycznie. – Dlatego najpierw odpowiadasz sobie na pytanie „co ja tuta robię”, a w większym kontekście „jaki jest mój cel”. Jak to już się wie, możemy przystępować do zagajenia rozmówcy – podkreśla.
I tutaj dochodzimy do sedna problemu. Small-talk się nie udaje wtedy, kiedy nie mamy pojęcia gdzie się znajdujemy i w jakim celu się tam pojawiliśmy.
Najprostszą taktyką jest zapytać się o miejsce spotkania, uczestników organizatora. Tak się właśnie zagaja. Jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało, dobrze przeprowadzić małe rozeznanie przed przyjściem, żeby po prostu cokolwiek wiedzieć na temat danego wydarzenia. Inaczej, jak przestrzega „Świstak”, skończymy przy stole z kanapkami, wpatrzeni w talerz zakąsek. Jak sam mówi, z doświadczenia wie, że zdarza się to zbyt często.
Inną metodą, która pozwoli nam zaplusować, jest poznawanie ze sobą ludzi. Jeśli jesteśmy na imprezie czy spotkaniu gdzie znamy więcej niż jedną osobę, możemy je ze sobą zapoznać. Jak podkreśla Piotrowski, w oczach innych zyskujemy wtedy jako osoba która „zna ludzi”.
To prosty mechanizm, bo ludzie mają wrażenie, że jesteśmy salonowym lwem. Ale trzeba liczyć się z wpadką, na przykład że nasi znajomi już się kiedyś poznali – przestrzega. – W small-talku, zwłaszcza w biznesie, potknięcia są częścią tej gry towarzyskiej. Wtedy mamy do wyboru dwa rodzaje zachowania: rozglądamy się i palimy buraka, wychodząc na zawstydzonego i niezbyt doświadczonego w relacjach towarzyskich, lub obracamy całą sytuację w żart. Nawet w czymś tyak banalnym trzeba mieć bardzo odporne ego – podkreśla.
„Świstak” potwierdza również, że Polacy, jako społeczeństwo, są wyjątkowo słabi w small-talku. – Niestety, jesteśmy wyjątkowo nieśmiałym narodem. Za często podpieramy ściany i brakuje nam otwarcia się do ludzi. Ale jest coraz więcej spotkań czy kursów, zwłaszcza w dużych miastach, które te możliwości rozwijają – dodaje. Luźna rozmowa po prostu procentuje – zwłaszcza w biznesie, gdzie, jak powszechnie wiadomo, najważniejsze decyzje zapadają właśnie w kuluarach.
Napisz do autora: grzegorz.burtan@innpoland.pl