„Rzad polski = niemoc, niekompetencja, chaos, bałagan”, „Sadownictwo, nie embargo” – z takimi transparentami przyszli dziś pod Belweder członkowie Związku Sadowników RP. – Walczymy o przetrwanie – zagrzewał uczestników szef związku i poseł PSL, Mirosław Maliszewski. Problem w tym, że sadownicy mają minimalną szansę, by osiągnąć swoje cele.
Burzliwy początek tygodnia w Warszawie: przez pół dnia sadownicy paraliżowali ruch w centrum Warszawy, wędrując spod pomnika marszałka Józefa Piłsudskiego pod Kancelarię Prezesa Rady Ministrów, potem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Rozwoju, Ministerstwa Finansów, potem pod Przedstawicielstwo Komisji Unii Europejskiej, by protest zakończyć przez Ministerstwem Rolnictwa.
Poniedziałkowy najazd na Warszawę przyniósł błyskawiczne rezultaty: rząd niemal od ręki przyjął specjalne rozporządzenie, dzięki któremu sadownicy otrzymają wsparcie finansowe w zamian za wycofanie z rynku wybranych owoców i warzyw do 30 czerwca przyszłego roku. Produkty te będą z kolei przeznaczone np. na paszę dla zwierząt lub spalanie w biogazowni w celach energetycznych.
Na dłuższą metę nie rozwiąże to jednak problemów branży. W obecnej chwili ceny skupu jabłek są niższe niż koszty ich produkcji. Jak podkreślają członkowie Związku Sadowników RP, wytworzenie kilograma jabłek to wydatek rzędu od kilkudziesięciu groszy do złotówki. Ceny w skupie oscylują z kolei na poziomie kilkunastu groszy, a sezon dopiero się zaczyna. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest oczywista: po wprowadzeniu rosyjskiego embarga na rynku jest gigantyczna, większa nawet niż w zeszłym roku, nadpodaż owoców.
100 procent wybarwienia
Po dwóch latach embarga sadownicy wspominają rynek rosyjski niemalże z rozrzewnieniem. – To był duży rynek i ogromne zapotrzebowanie na takie jabłko, jakie w głównej mierze w Polsce mamy – mówi INN:Poland Arkadiusz Widomski z firmy Lubapple. – Dwa dni i samochód z jabłkami był w Rosji – dodaje. W ostatnim sezonie przed wprowadzeniem sankcji – 2013/2014 – Polska wyeksportowała 1,2 mln ton jabłek, z tego 700 tysięcy ton trafiło do Rosji.
Dziś nasz eksport tych owoców szacowany jest na niecały milion ton, z czego lwia część – około 400 tysięcy ton – trafia na Białoruś. Sadownicy desperacko poszukują alternatywnych rynków, ale to droga przez mękę. – Próbujemy eksportować na Zachód, do krajów arabskich czy Afryki, ale tam są zupełnie inne wymagania co do jakości, kosztów transportu i odległości: jabłko na tych rynkach musi być czerwone, najlepiej żeby miało 100 procent koloru, wybarwienia – podkreśla Widomski. – Kontenery do Egiptu płyną od czternastu do osiemnastu dni, a wiadomo, że będzie jeszcze jakiś rozładunek, który zabierze dodatkowe dni. Podobny kłopot jest ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Może się otworzy rynek chiński, ale to nic pewnego – kwituje.
– Nawet dzisiaj miałem rozmowę z panem z Indii zainteresowanym odmianą royal gala. To popularne marki, ale zanim nasze rolnictwo się przekwalifikuje, żeby sprostać wymaganiom rynków afrykańskich, miną lata – ocenia Widomski.
– Problem nie tkwi w braku dostępu do rynku rosyjskiego. Problem polega na tym, że jesteśmy na globalnym rynku i mamy wyjątkowo niskie ceny. Jeżeli producenci soków i przetwórcy nie zewrą szeregów i nie przestaną konkurować między sobą poprzez zaniżanie cen na rynkach światowych, to najsłabszym ogniwem zawsze będzie dostawca, rolnik – sekunduje mu w rozmowie z INN:Poland Marek Sawicki, były minister rolnictwa.
Wygoda skutkuje lenistwem
Portfele sadowników miała ratować kampania #jedzjabłka, dzięki której wewnętrzny popyt na owoce miał napędzać rynek jabłek. – Te działania były skuteczne, a poziom spożycia w Polsce wzrósł – podkreśla Marek Sawicki. – Ale musimy sobie zdawać sprawę, że poziom specjalizacji w sadownictwie jest dziś tak wysoki, że produkcja z hektara może być i trzy razy większa niż dwadzieścia lat temu. A zatem surowca wciąż będzie bardzo dużo – dodaje.
– Na pewno te akcje przyniosły jakieś skutki: spopularyzowano jedzenie jabłek, duże ilości trafiły do szkół – przyznaje też Widomski. – Ale to nie rekompensuje utraty rynku rosyjskiego – ucina.
Tak jest w rzeczywistości: prognozy tegorocznych zbiorów są wyższe niż w poprzednich latach i sięgają około 3,5 do nawet 4 mln ton jabłek, czyli od kilkuset tysięcy do miliona ton więcej niż w poprzednich latach. Gdy do tego dodać 700 tysięcy ton jabłek, które do Rosji nie pojadą – nadpodaż będzie prawdopodobnie rekordowa.
W olbrzymiej większości są to owoce tych właśnie odmian, w których gustował przez lata odbiorca rosyjski. Sadownictwo wymaga bowiem wieloletniego planowania, zmiany struktury uprawianych gatunków wymagają przynajmniej kilkuletniego wyprzedzenia. – To jest proces i gdybyśmy wciąż mieli rynek rosyjski, moglibyśmy stopniowo zmieniać strukturę produkcji pod wymagania kolejnych klientów. Tyle, że wygoda zawsze wyzwala lenistwo – kwituje były szef resortu rolnictwa.
Chude lata klęski urodzaju
Sadownicy szukają możliwie prostych recept. Do Warszawy przyjechali, by domagać się rządu w Warszawie – oraz Brukseli – przywrócenia takich relacji z Rosją, które ponownie otworzyłyby przed Polakami ten rynek.
Ale to scenariusz nieprawdopodobny, z czego większość sadowników zapewne doskonale zdaje sobie sprawę. – Doskonale pan wie, że żądanie od tej władzy w Polsce, by jakkolwiek porozumiała się z Rosją, jest nierealne – zastrzega Marek Sawicki. – Ten rząd za punkt honoru przyjmuje toczenie wojen z Rosją, choćby miały to być bitwy na słowa – dorzuca. – Wiadomo, że co zdecyduje prezydent Rosji, to będzie – mówi z kolei Widomski. – Nie sądzę, żeby udało nam się tam coś zdziałać. Skończy się, jak zwykle: cała Unia będzie już tam wysyłała swoje produkty, a na towary z Polski Rosja otworzy się na samym końcu – utyskuje.
Sadownicy próbują się ubezpieczyć i na taki scenariusz. Najchętniej widzieliby unijne rekompensaty oraz mechanizmy pomocowe. Nie do pogardzenia jest wspomniane, przyjęte przez rząd rozporządzenie o wsparciu finansowym w zamian za wycofywanie niektórych odmian owoców z rynku. Ostatecznie pozostaje bojkot producentów – sadownicy zachęcają do wstrzymania się z dostawami owoców do zakładów przetwórczych tak, by zmusić przetwórców do podniesienia cen skupu. Tak czy inaczej, żadna z tych metod nie rozwiąże kłopotów całej branży, którą niewątpliwie czekają chude lata, i to – w dużej mierze – z powodu klęski urodzaju.