Oferta dla firm, które są w beznadziejnej finansowo sytuacji, jest zaskakująco bogata. Kilka sekund w wyszukiwarce pomaga nam znaleźć osobę, która chętnie kupi od nas zadłużoną spółkę. Czy nad Wisłą obrodziło w ekonomicznych geniuszy? Może, niczym Warren Buffet, Polacy są w stanie przewidzieć, że niepozorna i przynosząca straty firma, to tak naprawdę żyła złota?
Posiadanie firmy na skraju bankructwa to, delikatnie mówiąc, nieciekawa sytuacja. Ciągłe telefony od wierzycieli, komornik puka do drzwi, a prezesowi wypadają ostatnie siwe włosy z głowy. Wtem pojawia się oferta – uratujemy cię! Zagubiona dokumentacja? Z długami? Na skraju upadłości? Wszystko nieważne. Pomagamy w „absolutnie każdej krytycznej sytuacji finansowej” – krzyczą tytuły stron internetowych. Wybawienie? Niekoniecznie.
W sieci dosłownie roi się od ofert kupna zadłużonych spółek. Są różnie skonstruowane. Niektóre z nich to zwykłe ogłoszenia umieszczone na dedykowanych portalach. Część imponuje jednak rozmachem. Kuszą profesjonalnie skonstruowanymi stronami internetowymi i odzianymi w eleganckie garnitury ekspertami, którzy mają zapewnić nam „profesjonalną obsługę”.
Dlaczego tak palą się do przejmowania deficytowych interesów? Jedną z odpowiedzi jest – widzą w nich potencjał i przyszłe zyski. Z takiej intuicji znany m.in. Warren Buffet. Amerykański miliarder słynie z tego, że kupuje niedoszacowane spółki – duży majątek zrobił np. dzięki nabyciu Coca Coli w drugiej połowie lat 80. Te porównanie nie wytrzymuje jednak konfrontacji z rzeczywistością. Nie ta skala, nie ten rozmach, wątpliwości budzi też gotowość ogłoszeniodawców do kupowania wszystkiego jak leci.
– Sama sprzedaż spółki jest jak najbardziej legalna. Nawet jeżeli jest zadłużona – zapewnia Rafał Ptak, radca prawny z kancelarii Ptak&Wspólnicy. Ekspert tłumaczy jednak, że w praktyce w tego typu ogłoszeniach dochodzi do dwóch transakcji. Pierwsza – to sprzedaż zadłużonej firmy, która często odbywa się za symboliczną złotówkę. Druga – za możliwość sprzedaży swojego przedsiębiorstwa płacimy ogłoszeniodawcy pod stołem. W praktyce chodzi więc tylko i wyłącznie o pozbycie się długu przy świadomości, że osoba, która nabywa od nas firmę chce na tym zarobić. A kontynuować działalności i spłacać wierzycieli nie ma najmniejszego zamiaru. Część osób wchodzi w taki "biznes" całkowicie świadomie, część nie.
Nasz "wybawiciel" zażąda za to prawdopodobnie niemałych pieniędzy. Wszystko zależy oczywiście od wysokości zadłużenia, ale kwoty rzędu 10-30 tys. nie powinny ewentualnego chętnego odstraszyć. Pieniądze pieniędzmi, gorsza od wizji wyczyszczenia konta wydaje się jednak perspektywa trafienia za kratki. Ta druga, nieoficjalna umowa, jest bowiem w oczywisty sposób bezprawna.
– Zmierza do pokrzywdzenia wierzycieli – tłumaczy Ptak. Zdaniem radcy prawnego jest to jednak bardzo trudne do udowodnienia. – W swojej karierze dwa razy spotkałem się z takimi przypadkami. Osoby, które pozbywały się zadłużonych spółek pozostawały w praktyce bez konsekwencji. Postępowania były umarzane z powodu braku dowodów – opowiada.
Po tych słowach zaczynam zastanawiać się, czy oferty, nawet jeśli są wbrew prawu, w praktyce pomagają jednak zdesperowanym prezesom. W przypadku spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, a o takich właśnie mówimy w tym artykule, członkowie zarządu mogą odpowiadać za długi spółki, jeżeli nie uda się wobec niej wyegzekwować należności. Reguluje to art. 299 Kodeksu Spółek Handlowych. Dla niejednego prezesa taka transakcja mogłaby być więc jak manna z nieba.
Polski wymiar sprawiedliwości, choć miewa problemy z udowodnieniem przestępstwa, nie jest jednak całkowicie bezradny. – Ogłoszenia zapewniają nas, że wszystko odbędzie się bezproblemowo. To nieprawda – opowiada Ptak. – Sądy wydają sprzeczne ze sobą wyroki. Końcowy rezultat jest tak pewny jak wynik rzutu kostką. Nigdy nie wiadomo czy wypadnie nam „1” czy „6” – tłumaczy. Sukces odniesiony w takich finansowych machinacjach jest więc w dużej mierze kwestią szczęścia.
"Jedynka" wypadła dwa lata temu w Bełchatowie. Jak donosiło "Nasze Miasto Bełchatów" prezes i wiceprezes zadłużonego na milion złotych przedsiębiorstwa postanowili pozbyć się problemu i sprzedali je innemu podmiotowi. Zdaniem sądu, nabywca ani przez sekundę nie miał jednak zamiaru kontynuować działalności i wyprowadzać spółki na prostą. Nowy właściciel nie zajrzał nawet w dokumentację! W tym przypadku przestępstwo było oczywiste – sprzedający (intencjonalnie lub nie) zadziałali na szkodę wierzycieli, znajdując "słupa", którego jedynym zadaniem było uniknięcie spłaty zadłużenia.
Nie zawsze tak bywa, bo sądy bywają zaskakująco nieporadne. Rafał Ptak opowiada, że w swojej karierze miał przypadek, w którym jeden człowiek nabył kilkadziesiąt zadłużonych spółek. Okazało się, że „rzutkim przedsiębiorcą” jest w rzeczywistości starszy pan, który na co dzień korzysta z pomocy społecznej. – Być może nie był do końca świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Zadowalało go to, że od czasu do czasu dostał pieniądze, resztą się nie interesował – opowiada. Dla przedsiębiorców wspomniany mężczyzna był jednak idealnym słupem, nikt z nich skazany nie został.
Po śmierci mężczyzny nie udało się ustalić spadkobierców. Długi zabrał ze sobą do grobu. Tym razem oszustom wypadła więc "szóstka". Trzeba mieć jednak naprawdę mocne nerwy, by powierzyć swoje pieniądze i wolność grze w kości.