Krystyna Janda wezwała do "wymówienia posłuszeństwa" pracodawcom. Nie, to nie jest żart. Janda zaapelowała, by powtórzyć w Polsce protest z 1975 roku, kiedy prawie wszystkie kobiety w Islandii wstrzymały na jeden dzień pracę. Wyobraź sobie, że w sklepie do, którego wchodzisz witają cię tylko puste półki. Dzieci zostają w domach i biegają po biurach, bo...szkoły zostały zamknięte. Ta ponura wizja jest możliwa do spełnienia, a polską gospodarkę mogłoby to kosztować nawet kilka miliardów złotych, alarmują eksperci, z którymi rozmawiała redakcja INN:Poland.
Ponad 40 lat temu feministyczna organizacja z Islandii wezwała kobiety do zaprzestania wykonywania wszelkich obowiązków. Pomysł początkowo budził rozbawienie, ale minęło one wraz z nadejściem poranka 24 listopada 1975 roku. Płeć piękna z Wyspy Gejzerów w proteście przeciwko nierównościom i niskim płacom masowo wzięła urlopy na żądanie. Na jeden dzień stanęły fabryki, część szkół przestała funkcjonować. Podczas gdy kobiety wiecowały na głównym placu Reykjaviku, mężczyźni...masowo wykupowali ze sklepów kiełbaski – substytut obiadu.
Jak bardzo protest w stylu islandzkim odbiłby się na polskiej gospodarce? Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej oszacowało, że jeden dzień wolny od pracy kosztuje nasz kraj 0,3 proc PKB, czyli około 6,3 mld złotych. Raport GUS-u z 2014 roku pokazuje, że kobiety stanowią około 48 proc. zatrudnionych ogółem. Wspomnianej kwoty nie można jednak w prosty sposób podzielić na pół. Na Islandii jedną z konsekwencji strajku było to, że w domach zostali mężczyźni. Cześć z nich wzięło swoje pociechy do biur, co również nie mogło przyczynić się do wzrostu efektowności pracy. Podstawową różnicą, na co wskazuje Justynia Piesiewicz z IACL, jest jednak to, że protest jest z natury rzeczy akcją spontaniczną, co wskazywać ma na znacznie wyższe koszty. W przeciwieństwie do wolnego dnia świątecznego.
– To koszty nie tylko dnia wolnego – zastrzega ekspertka. Jej zdaniem, zorganizowany za pomocą mediów społecznościowych z dnia na dzień protest byłby pod względem ekonomicznym dużo bardziej odczuwalny. – W przypadku świąt firmy mogą zaplanować swoje działania z dużym wyprzedzeniem. Tutaj mówimy natomiast o proteście, który za pomocą mediów społecznościowych można przygotować w dwa-trzy dni – tłumaczy.
Piesiewicz zauważa jednak, że na całe działanie nie można patrzeć tylko w perspektywie krótkoterminowej. Jeżeli ustawa aborcyjna wejdzie w życie, w dłuższym horyzoncie czasowym również spowoduje straty. – W momencie, w którym nie można będzie wykonać badań prenatalnych, może urodzić się dziecko z poważną wadą serca, którą w innym wypadku można byłoby zoperować jeszcze przed poczęciem. Ktoś musi wtedy zrezygnować z pracy, aby je rehabilitować. Dochodzi do tego dodatkowa opieka medyczna i dodatki od państwa – przekonuje.
Na ile jednak sama akcja jest rzeczywiście realna? – Nie wiem jak to dokładnie wygląda na Islandii, ale w krajach skandynawskich kobiety zbierały się w zimowe wieczory razem. Przy okazji wykonywania prac domowych kwitła konwersacja, nawiązywały się więzi. To było więc zakorzenione w kulturze. My mamy jednak inne tradycje. Trzeba brać to pod uwagę – opowiada Kinga Lohmann z Koalicji KARAT.
Zdaniem ekspertki, nad Wisłą istnieje jednak potencjał społecznego buntu. – Ustawa antyaborcyjna i związane z nią czarne marsze sprawiły, że prawa kobiety bardzo wyraźnie pojawiły się w mediach. Dzięki temu do protestów, które do tej pory były raczej domeną organizacji trzeciego sektora i grup akademickich, przyłączyły się inne środowiska – opowiada.
W inny sposób obecną sytuację postrzega Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Poza wąskimi grupami warszawsko-krakowskimi nie widzę oburzenia. Jeżeli w Polsce protest doszedłby do skutku, to nawet 10 proc. frekwencji będzie sukcesem. Przedstawiciel ZPP zauważa, że taki wynik mógłby przynieść rezultat odwrotny od oczekiwanego. – Słaba frekwencja na tym proteście mogłaby dać rządowi pretekst do zignorowania postulatów – przekonuje Kaźmierczak.
W ocenie prawdopodobieństwa warto brać pod uwagę jeszcze jeden aspekt. Islandia 40 lat temu liczyła sobie tylu mieszkańców, co dzisiejszy Radom. Inna była również sytuacja na rynku pracy. O wiele więcej mieszkańców niż w Polsce było zatrudnionych była na umowach o pracę, co w połączeniu z mniejszą liczbą rozbitych małżeństw, dawało im zdecydowanie większy komfort działania. Można więc przypuszczać, że eskalacja protestu w Polsce byłaby proporcjonalnie mniejsza.