Między rozwojem polskiej gospodarki po 1989 roku i niemieckiej – czy precyzyjniej: zachodnioniemieckiej – po tym, jak Niemcy stanęli na nogi po II wojnie światowej, są uderzające podobieństwa. Obie gospodarki mają za sobą ćwierćwiecze bardzo podobnych wzrostów gospodarczych i analogiczne załamania. Problem mamy przede wszystkim z tym, co jeszcze przed nami: byłoby pięknie, gdybyśmy doszli do tego punktu, w którym nasi zachodni sąsiedzi są dzisiaj. Tyle, że jest to mało prawdopodobne.
11 101 dolarów – takie PKB per capita wypadało na przeciętnego mieszkańca RFN w 1955 roku. 10 788 dolarów – to z kolei jego odpowiednik na głowę przeciętnego Polaka trzydzieści pięć lat później, w 1990 roku. Teoretyczny wskaźnik pokazuje przede wszystkim, że nasza siła nabywcza – czyli, w uproszczeniu, przełożenie zawartości naszych portfeli na towary, które możemy kupić – zrównała się dokładnie po 35 latach. I od tamtej pory, gdybyśmy narysowali sobie taki wykres, obie linie są niemal idealnie podobne do siebie.
– Można ze sobą zestawić PKB Niemiec z okresu 1955-1980 z Polską lat 1990-2015, lub ewentualnie Niemcy 1954-1979 z Polską 1991-2016, bo w 1990 roku mieliśmy recesję. Obraz się zanadto nie zmieni – mówi INN:Poland Marcin Luziński, ekonomista BZ WBK S.A. Mało tego. – Proszę zwrócić uwagę na dwie dodatkowe ciekawostki: Niemcy miały spowolnienie wzrostu w latach 1966-1967, my w latach 2001-2002, czyli w podobnym czasie od punktu startowego. Potem Niemcy oberwały w wyniku kryzysu naftowego w 1973 r., a my w wyniku kryzysu finansowego w 2008 r., czyli również podobnie w odniesieniu do punktu startowego – podkreśla.
Cud cudowi nierówny?
Szukając kolejnych analogii, moglibyśmy przypomnieć jeszcze wydarzenia z pamiętnych lat 50. Może nam się wydawać, że dla Niemiec wojna skończyła się w 1945 roku, a cud gospodarczy – Wirtschaftwunder – zaczął się w 1950 r., gdy wzrost gospodarczy nad Renem przekroczył 20 proc. Ale to pozory: koniec walk nie oznaczał końca gospodarczej niepewności, a nagły skok w produkcji i dochodach miał więcej wspólnego z odbijaniem się od stanu powojennej katastrofy humanitarnej niż z jakimkolwiek normalnym rozwojem gospodarki.
W 1955 r. kanclerz Konrad Adenauer był w apogeum swoich rządów – za sobą miał sześć lat u władzy, przed sobą – jeszcze osiem. Na początku roku Bonn udało się domknąć kluczową kwestię: Związek Radziecki formalnie zakończył wojnę z Niemcami. Kilka miesięcy później, dokładnie w rocznicę zakończenia II wojny światowej, Niemcy wstąpiły do NATO. Jednocześnie, po drugiej stronie żelaznej kurtyny – ledwie pięć dni później – powstał Układ Warszawski. Ponowny tak wyraźny podział geopolityczny miał się powtórzyć dokładnie 35 lat później, gdy zimnowojenne status quo runęło i państwa Europy Środkowo-Wschodniej decydowały o tym, w którą stronę skierować się w najbliższej przyszłości.
Oczywiście, można też podkreślać, że Republika Federalna miała w pierwszej dekadzie istnienia fory: środki z Planu Marshalla. Jednocześnie musiała płacić reparacje wojenne, których wysokość dalece przekraczała powojenną dolarową pomoc Ameryki. Polska zresztą też cieszyła się po przełomie ustrojowym rzadko spotykanymi przywilejami – Klub Paryski poszedł Warszawie na rękę, umarzając lub restrukturyzując przeszło 30 mld dol. długów, jakie Polska zaciągnęła za czasów komunizmu. W kolejnych latach cieszyliśmy się wsparciem z funduszy amerykańskich i europejskich, środkami z UE oraz, rzecz jasna, dorobkiem uzyskanym własnym sumptem.
Goście, goście
Kwiaty, uścisk ręki prezesa i uśmiech od ucha do ucha – tak Josef Stringl, prezes Federalnej Agencji Pracy, witał w listopadzie 1969 roku milionowego gastarbeitera w Niemczech. – Pracownik w gościnie z regionu południowo-wschodniej Europy – mówił niemiecki dygnitarz o 24-latku z tureckiej Konyi, który wysiadł właśnie z pociągu na monachijskim dworcu i wydawał się być nieco ogłuszony powitaniem. On i jemu podobni mieli przedłużyć Wirtschaftwunder jeszcze o kilka lat.
Upraszczając, Wirtschaftwunder opierał się na dwóch czynnikach: wojna koreańska zaburzyła łańcuchy dostaw do światowej gospodarki, a po drugie niemiecka gospodarka mocno oparła się na taniej sile roboczej, o którą nie było trudno w spustoszonym wojną kraju. I którą wkrótce trzeba było importować. Zresztą, na nic więcej Niemiec nie było stać: większość wykwalifikowanej, wyedukowanej populacji zginęła, wyemigrowała lub została deportowana.
W ciągu pierwszej powojennej dekady wyedukowała się i weszła na rynek pracy pierwsza powojenna generacja Niemców. Gospodarka wchłonęła ją niemal całkowicie: w latach 1961-1966 Niemcy mieli bezrobocie na poziomie 0,7-0,8 proc. Nic więc dziwnego, że braki na rynku pracy zaczęli łatać imigrantami – najpierw Włochami, Hiszpanami czy Jugosłowianami. Od początku lat 60. – imigrantami z Turcji.
Polska, jak dotąd obywała się bez imigrantów. – W Polsce taki czynnik nie był potrzebny – mówi Marcin Luziński. – Gospodarka socjalistyczna była przyczyną nieefektywnej dystrybucji czynników produkcyjnych, w tym pracy. Transformacja rynkowa umożliwiła przemieszczenie siły roboczej do bardziej efektywnych gałęzi, co przyspieszyło wzrost gospodarczy. W Niemczech tego efektu nie było – zaznacza. Co więcej, jak podkreśla nasz rozmówca, Polska wciąż ma spory zasób niewykorzystanej siły roboczej – w rolnictwie, któremu wciąż dosyć daleko do efektywności analogicznych sektorów na Zachodzie. Paradoksalnie, niewielka mobilność tego zasobu sprawia, że dziś polska gospodarka zaczyna się stopniowo podpierać gastarbeiterami. Najbardziej spektakularnym przykładem mogą być Ukraińcy, których nad Wisłą ma pracować – według rozmaitych szacunków – od 500 tysięcy do miliona.
– Na trudności ze znalezieniem pracowników narzeka około 35 procent firm – komentuje Luziński. Ba, może nawet więcej – dodajmy od siebie. Z opublikowanych ostatnio na łamach dziennika „Rzeczpospolita” badań firmy Bigram wynika, że trudności z rekrutacją pracowników może mieć nawet około 72 proc. firm. Z jednej strony, oznacza to zapewne stopniowy wzrost wynagrodzeń – jakoś trzeba pracowników przyciągać. Z drugiej jednak: dalszy szybki rozwój gospodarki będzie w coraz większym stopniu zależeć od napływu nowej, taniej siły roboczej. Polskich gastarbeiterów.
Permanentnie 35 lat do tyłu
Niemiecki model dobrobytu i opieki socjalnej – obiekt podziwu i zazdrości wielu Polaków – nie zrodził się jednak z dnia na dzień. Wystarczy wziąć do ręki książki znanego nad Renem reportera wcieleniowego, Guentera Wallraffa, żeby przekonać się, iż w swoim czasie Niemcy – a wkrótce później żyjący w Republice imigranci – doświadczali wszystkich patologii polskiego rynku pracy. Byli poniżani przez przełożonych, oszukiwani przy wypłatach i świadczeniach socjalnych, zmuszani do pracy w nadgodzinach czy przymykania oka na oszustwa szefów.
Po ćwierćwieczu dynamicznego rozwoju gospodarczego doszło jednak do schłodzenia: zarówno wspomniane wyżej patologie zaczęły być demaskowane i potępiane, jak i tempo wzrostu gospodarczego zaczęło spadać. – Wzrost gospodarczy per capita w Niemczech po 1980 r. spowolnił do 1-2 proc. rocznie. I do takiego tempa, moim zdaniem, może również zwolnić w Polsce – mówi nam Marcin Luziński.
Tyle, że jeżeli nasza gospodarka dalej będzie powielać los niemieckiej, nigdy nie uda nam się dogonić Niemców pod względem poziomu życia i kondycji gospodarczej. „Permanentne 35 lat do tyłu” – to nie jest atrakcyjna perspektywa. – Jednak nawet gdyby udało się nam rozwijać dwukrotnie szybciej niż Niemcy, to dogonilibyśmy ich dopiero w okolicach 2060 r. – prognozuje Luziński. – A to będzie trudne do osiągnięcia. Przeszkadzać będzie zwłaszcza demografia: na emeryturę przechodzić będą roczniki z lat 50. i 60. (z czasów wyżu demograficznego – przyp. red.), a wchodzące na rynek pracy roczniki z lat 90. i 2000. nie będą w stanie zapełnić luki na rynku pracy, rąk do pracy wkrótce więc zabraknie – tłumaczy.
Lada chwila mogą też zapaść decyzje, które ten proces przyspieszą. Chodzi o reformę emerytalną, której poszczególnymi scenariuszami przerzucają się ośrodki władzy w Polsce – zwłaszcza kancelaria prezydenta oraz ministerstwo rozwoju.
– W zasadzie już teraz w Polsce brakuje wolnych rąk do pracy – podsumowuje Luziński. – Bezrobocie jest najniższe w historii, firmy narzekają na trudności w znalezieniu pracowników. Dotąd ratowała nas imigracja z Ukrainy, ale moim zdaniem, bez aktywizacji zawodowej kobiet, osób starszych, podwyższenia wieku emerytalnego, obniżenia wieku szkolnego oraz zachęcenia rolników do wybierania innych zawodów, nie mamy co marzyć o dogonieniu Niemców w tym stuleciu – kwituje. Zamiast Wirtschaftwunder będziemy mieli Traumwunder.