Żył jak rockandrollowiec, ale… przeżył. Potem rzucił używki i wstąpił do buddyjskiego klasztoru. A jak związał się z Koreanką i oddał mnisią szatę – został menedżerem gwiazd i producentem muzycznym. Z kolei dziś kieruje siecią szkół języka angielskiego, w których uczy się 4 700 dzieci.
Michał Juzoń, lat 45, nie wszedł do biznesu jako młody człowiek, który powiedział sobie „chcę być przedsiębiorcą”. Stał się nim stosunkowo niedawno. Od 5 lat jest masterfranczyzobiorcą Helen Doron English na terenie całej północnej Polski.
– Nie mógłbym prowadzić innej biznesowej działalności – na przykład sprzedawać kart kredytowych. To, co mogę robić to jest służba, w szerokim pojęciu. W szkołach Helen Doron uczymy dzieci angielskiego. A to znaczy, że wyposażamy je we wspaniałą umiejętność. Ja sam jestem pasjonatem języka angielskiego i uważam, że to jest wielki skarb. Bo nagle z 38-milionowej rodziny trafiamy do rodziny prawie miliarda ludzi. Mamy otwarty świat, możemy podróżować, porozumieć się. I to właśnie w tym biznesie najbardziej mi się podoba i dlatego to robię – mówi Michał Juzoń w rozmowie z INN:Poland.
Jego droga do obecnego momentu była dość długa i kręta. – W tym czasie gdy normalnie się studiuje na uczelni, ja studiowałem wszelakie narkotyki. Jak już osiągnąłem „graduation” w tej dziedzinie, to poszedłem do Monaru i tam mnie trochę wyprostowali. Potem – pamiętam to doskonale – poszedłem pod Uniwersytet Gdański i popatrzyłem na tablicę wydziałową i pomyślałem sobie „nie, no przecież to nie jest nic ciekawego, nic dobrego mnie nie czeka na tym uniwersytecie” – opowiada nam Juzoń.
Próbował więc zdać do studia wokalno-aktorskiego w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Ale zamiast indeksu, dostał etat w chórze. Został aktorem i śpiewakiem w Teatrze Muzycznym w Gdyni.
– Potem uznałem, że należy odłożyć wszystko inne na bok i zająć się wyzwoleniem wszystkich żyjących istot od cierpienia, co oznacza, że porzuciłem wszystko i zająłem się praktyką zen – kontynuuje.
I zaczął z wysokiego C. Najpierw zamieszkał w Warszawie, jako rezydent głównej świątyni zen w koreańskiej szkole Kwan Um. Potem pojechał do Korei, do klasztoru zen. I spędził tam 4 lata, dopóki nie spotkał pewnej pięknej i cudownej (jak wspomina) Koreanki, która sprawiła, że porzucił kaszaję (buddyjski habit). Nic nie trwa wiecznie, więc powrócił do Polski i został menedżerem Tymona Tymańskiego, a później też Leszka Możdżera.
Tego pierwszego znał jeszcze sprzed lat, bo mieszkali w jednej dzielnicy. Michał Juzoń chodził na koncerty zespołu Tymańskiego, Kury i podczas jednego z nich postanowił zmienić swoje życie. Dosłownie.
– Oni mi zrobili coś w sercu, byłem absolutnie zahipnotyzowany tą muzyką, wydawało mi się, że kontaktują się z czymś boskim. Poszedłem potem do Tymona i zapytałem „na czym wy jedziecie, co ty bierzesz, że tak grasz?”. On popatrzył mi w oczy i powiedział „to jest miłość”. Ten moment mną wstrząsnął, był katalizatorem mocnej zmiany. Zacząłem odchodzić od narkotyków, więc w tym sensie bardzo dużo mu zawdzięczam i jest moim bohaterem – mówi dziś Juzoń.
– Po powrocie z koreańskiego klasztoru spotkaliśmy się z Tymonem gdzieś na imprezie, on nie miał menedżera, więc postanowiłem, że mu pomogę. I zostałem menedżerem Tymona, z kolei przez niego trafiłem do Leszka Możdżera. Oni obaj są geniuszami, wspaniałymi artystami i facetami i obydwaj mają ekstremalne, artystyczne ADHD, praca z nimi nigdy nie była nudna ani rutynowa – śmieje się Michał Juzoń.
Po kolejnych kilku latach znowu zmienił całe swoje życie. Trafił do Wrocławia i dostał propozycję zorganizowania Przeglądu Piosenki Aktorskiej w Teatrze Muzycznym Capitol.
– Szukali na gwałt producenta tego wydarzenia, kogoś, kto mógłby to po prostu zrobić szybko i dobrze. Dostałem od nich propozycję. Dobrze się złożyło, bo byłem już trochę zmęczony podróżowaniem po świecie, kolejnymi hotelami i samolotami. A przy okazji zakochałem się w dziewczynie we Wrocławiu. Zostałem zatem producentem tego festiwalu i robiłem go przez kolejne parę lat – wspomina Juzoń.
Z Wrocławiem związał się na dobre. Był producentem, aktorem. Bardzo dobrze wspomina ten czas – mówi, że w Capitolu wykształciła się ekipa bardzo fajnych, awangardowo–progresywnych ludzi, którzy chcieli znaleźć w teatrze muzycznym medium do przekazywania poważnych treści, rozwijających człowieka a nie tylko czystej rozrywki musicalowej. Wszystko szło dobrze, więc oczywiście nadszedł czas na zmiany.
– Po kilku latach we Wrocławiu spotkałem moją Agnieszkę. Byłem już po rozstaniu z moją poprzednią partnerką, poszedłem sam do jakiejś knajpy na sylwestra i natychmiast wiedziałem, że spotkałem kobietę, za którą mam podążać. Złożyłem wymówienie i przeprowadziłem się za Agnieszką do Gdańska. Wiedziałem, że nie mogę wymagać od dziewczyny, żeby rzuciła wszystko i pojechała za mną, bo mi jako facetowi będzie łatwiej zacząć od początku. Więc de facto wróciłem do Gdańska, do swojego miejsca urodzenia – mówi nam Michał Juzoń.
I tak trafił na szkołę językową Helen Doron. Jego obecna żona prowadziła jeden oddział we franczyzie. Na początku niezbyt się tym biznesem interesował, ale w końcu zaczął jej pomagać.
– Mam łatwość pracy organizacyjnej. W ogóle pracy, kontaktu z ludźmi, i to się tu fajnie dało wykorzystać. Szkoła językowa to jest przecież sytuacja polegająca na relacji – twierdzi Juzoń. We dwoje rozwinęli firmę i wykupili franczyzę na całe Trójmiasto i okolice.
– I to całkiem fajnie działało. A potem przyszedł do mnie ówczesny główny masterfranczyzobiorca na północną Polskę. Zaproponował mi przejęcie całej Polski Północnej. Chwilę się wahałem, ale w końcu przejąłem od niego ten teren i od kilku lat jestem na nim masterfranczyzobiorcą – opowiada przedsiębiorca. Obecnie zarządza siecią ponad 30 szkół, w których uczy się angielskiego prawie 5000 dzieci – w tym ok. 400 w szkole jego żony.
– Jak twierdzą w Helen Doron English, rodzice mają dać dzieciom język angielski i matematykę. Ewentualnie dodać trochę muzyki i o nic więcej nie trzeba się już martwić, bo to jest już takie wyposażenie, z którym one sobie świetnie poradzą – mówi.
I na razie nie myśli o kolejnych zmianach. W piwnicy ma małe studio muzyczne, gdzie gra. Codziennie medytuje.
– Mam pięcioletniego synka, który jest sam w sobie niesamowitą przygodą. Życie zawsze coś ciekawego przyniesie. Jeśli ma pan wrażenie, że osiadłem, to na pewno jest to chwilowe. Nam wszystkim za chwilę coś się przytrafi. W zeszłym roku miałem aż za dużo przygód, mam nadzieję, że najbliższy będzie pełen spokoju, rutyny, codziennej zwykłej pracy, zwykłości – mówi nam biznesmen.