Najwyższa Izba Kontroli przyjrzała się dokładnie rynkowi suplementów diety. Wnioski z kontroli szokują. Inspektorzy odkryli, że w sprzedawanych w aptekach suplementach można znaleźć substancje podobne strukturalnie do amfetaminy czy bakterie kałowe.
NIK zauważa, że wart około 3,5 mld rynek suplementów diety pozostaje poza kontrolą państwa. Prawo zezwala na wprowadzenie produktu w drodze notyfikacji – tzn. po uprzednim zawiadomieniu służb sanitarnych o jego składzie.
Doprowadziło to do sytuacji, w której w aptekach znaleźć możemy preparaty, które szkodzą zdrowiu. NIK zleciła badanie wybranych suplementów Narodowemu Instytutowi Leków i Łódzkiemu Regionalnemu Parkowi Naukowo-Technologicznemu. I wytknęła bierność Głównemu Inspektoratowi Sanitarnemu. Z wybranych do kontroli 45 produktów, które nie powinny być wprowadzone do obiegu aż 38 było dostępnych w sprzedaży internetowej w trakcie prac inspektorów. Mogły one „wykazywać właściwości alergenne i rakotwórcze, powodować zakażenia dróg oddechowych i moczowych, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, przyczyniać się do powstawania ropni, zapalenia wsierdzia, osierdzia, czasami zatruć pokarmowych”.
NIK zauważył również, że w jednym z przypadków na reakcję GIS-u trzeba było czekać aż 4 miesiące. A sprawa nie była błaha - w suplemencie z grupy tzw. "spalaczy tłuszczu" odkryto stymulanty, podobne strukturalnie do amfetaminy. Ale to nie koniec.
– W jednej próbce wykryto zanieczyszczenie produktu – obecność bakterii chorobotwórczych z grupy Enterococcus Faecium, czyli tzw. bakterii kałowych – odnotowała Izba.
W związku z ustaleniami Najwyższa Izba Kontroli poinformowała Głównego Inspektora Sanitarnego o stwierdzeniu bezpośredniego niebezpieczeństwa dla zdrowia lub życia ludzkiego.