W Polsce zjazdy na rowerach górskich fascynują tylko garstkę zapaleńców. Nic dziwnego. Nie każdemu uśmiecha się szalony pęd po zalesionej górze z prędkością 40 km/h, kiedy mamy do ochrony tylko kask i utwardzane ochraniacze. Do tego wielu odstraszają koszty – dobry rower zjazdowy to wydatek rzędu kilkunastu tysięcy złotych. Co innego na Zachodzie – tam MTB (kolarstwo górskie) jest popularne nie tylko wśród wąskiej grupy profesjonalistów, ale i pasjonatów z zasobniejszymi portfelami. Z myślą o nich, dwóch rowerzystów z Polski postanowiło stworzyć Downhill24. Rowerowy serwis puchnie w zawrotnym tempie. Działa ponad rok, a od trzech miesięcy już zarabia – i to w sumie kilkanaście tysięcy złotych. A wszystko dzięki mediom społecznościowym.
Pomysł na to, by stworzyć nowe medium, narodził się z prostego powodu. Sławek Potasz i Artur Kołodziej chcieli nie tylko jeździć na rowerach, ale i zarabiać na swoim, bardzo niszowym na nasze warunki, hobby. Postawili sobie pytanie „jak?” Zakładanie własnego sklepu e-commerce nie było jednak tym, co by ich interesowało. Potasz rozkręca własny start-up a Kołodziej pracuje na etacie. Dlatego postanowili, że zamiast na sprzedaży produktów, skupią się na dostarczaniu treści.
– Downhill24 istnieje od ponad roku. Już sama nazwa wskazuje, w jaki sposób działamy w sieci – mówi w rozmowie z INN:Poland Potasz. – Staramy się wrzucać na nasze media społecznościowe maksymalnie dużo jakościowych treści. Zdjęcia, wideo, recenzje, newsy – wszystko to, co przyciąga naszą grupą docelową. I takie „spamowanie” zaczęło nam się zwracać – podkreśla.
Lajki na pewno zgadzają się dwóm przyjaciołom. Facebookowe konto lubi prawie 230 tysięcy użytkowników, a na Instagramie mają 140 tysięcy obserwujących. Nie jest to może wynik tak dobry, jak u Maffashion (965 tysięcy), z drugiej strony działają oni w kompletnej niszy – przynajmniej na polskie warunki. Bo Potasz nie ukrywa, że celowanie w krajowy rynek kompletnie mija się z celem.
– De facto jesteśmy pionierami wśród rowerowych instagramerów w Polsce. Branża w naszym kraju jeszcze nie do końca zrozumiała, jaką potęgą są media społecznościowe. Nie tylko pod względem rozpoznawalności, ale również kontraktów reklamowych – tłumaczy Potasz. – Na świecie działa to w ten sposób: firma, która produkuje akcesoria lub części, sprawdza zawodników. Mając do wyboru świetnego zawodnika, który zgarnia wszystkie nagrody, ale nie ma profilu na Facebooku, z takim, który radzi sobie słabiej, ale dba o marketing w social media, wybiorą tego drugiego. Bo zapewni im rozpoznawalność. Proste – tłumaczy.
I w ten sposób Downhill24 zaczął monetyzować swój sukces. Pierwsze dziewięć miesięcy budowano bazę użytkowników, teraz duet zaczyna zbierać plony swojej działalności. Jak chwali się Potasz, współpracując z markami rowerowymi od Chin po Los Angeles. Na swoim koncie mają współpracę z tak uznanymi firmami jak Fox czy Funn MTB.
– Współpraca biznesowa opiera się na dwóch modelach: dajemy dostęp reklamodawcom do naszych mediów społecznościowych i „wzmacniamy” wybrany przez nich przekaz, każdorazowo autoryzując przesłane przez nich treści – wyjaśnia Potasz. – Oczywiście w pewnym limicie, żeby zbilansować treści niesponsorowane. Drugi model to testy i recenzje dla mniejszych firm – wtedy sami robimy zdjęcia i przygotowujemy materiał. Część sprzętu testujemy sami, ale mamy również swoich współpracowników na całym świecie – od Nowej Zelandii i Tajwanu aż po Stany Zjednoczone – mówi Potasz.
O ile obaj panowie dalej testują sprzęt w ramach swoich możliwości i dalej aktywnie uczestniczą w zawodach zjazdowych, tak tworzenie dużej ilości treści to w tej branży niewykonalne zadanie. Wśród swoich fanów wyszukują zatem fotografów i oferują im współpracę: za zwrot kosztów z pewną nawiązką dostają zdjęcia z wydarzeń i imprez, na których oni nie mogą być. Na przykład na zawodach w Kanadzie czy francuskim Lourdes. Tak zresztą ma wyglądać biznesowa przyszłość Downhill24: etatowa współpraca na całym świecie z ludźmi, którzy będą dostarczać treści na portal.
Jednak reklamowanie części rowerowych na Instagramie nie jest tożsame z promowaniem nowej linii ciuchów znanej sieci sklepów. Bo tak jak w przypadku ubrań możemy mówić o ich podarciu czy zabarwieniu w pralce, tak bubel w rowerze może doprowadzić do tragedii. Potasz sam o sobie mówi że jest szczęściarzem, bo przez swoje hobby „tylko” zerwał sobie bark i nadkruszył czaszkę.
– Wybieramy takie firmy, marki czy ludzi, których produktu same nam się podobają. Rowerzystom muszą podobać się reklamowane przez nas produkty, poza tym celujemy w rynki niemiecki czy amerykański – mówi. – Tam rekreacyjnie jeżdżą prawnicy czy księgowi, którzy mają fundusze na jakościowe produkty. Zdarzały nam się oferty od chińskich firm, produkujących niezbyt jakościowy sprzęt. Zarobilibyśmy dobre pieniądze, ale byłoby to wizerunkowe samobójstwo – argumentuje.
Pomimo ostrej selekcji, Downhill24 nie narzeka na brak zajęć. Potasz chwali się, że tylko w zeszłym roku przetestowano sprzęt o wartości blisko 300 tysięcy złotych. Sukces dwóch przyjaciół już zaczął inspirować innych – po wpisaniu downhill24.pl zostajemy przekierowani na stronę firmy tworzącej tory wyścigowe dla rowerów górskich. Przypadek? Potasz tak nie sądzi.
Twórcy serwisu prą jednak dalej i konsekwentnie pozycjonują się na zagranicznych odbiorców. Wszelkie zarobione pieniądze są inwestowane w tworzenie nowych treści. Odkładają też na wyjazd, aby zrobić relację z Pucharów Świata w Downhillu. To niewiele, wszystko jednak przed nimi – rosnąca baza klientów, użytkowników i treści nie zamierza się na razie zatrzymywać.
Sprzęt, który zużyje się na zawodach plus same koszty dojazdu, noclegu czy benzyny to kwota rzędu tysiąc złotych. Pula pieniężna za wygranie zawodów to około 1000-1500 złotych. Ci, którzy zdobywają złoto, otrzymują zatem zwrot kosztów samej imprezy. I to tylko oni, bo reszta dokłada. Dlatego chcieliśmy udowodnić, że można zarobić na czymś, co w istocie jest nieopłacalne.
Łukasz Głombicki, LifeTube
Zawsze powtarzam, że dobre treści bronią się same i ludzie do nich wracają - niezależnie od tego, czy są to artykuły, materiały wideo, zdjęcia, czy cokolwiek innego. Jeżeli marka konsekwentnie realizuje swój pomysł, strategię na obecność na Facebooku, Instagramie, Youtube i robi to dobrze, to zasięgi muszą rosnąć.
Liczba obserwujących na poziomie 100 czy 200 tysięcy to już bardzo duża grupa odbiorców, którą można z powodzeniem "monetyzować". Wiele marek może być zainteresowanych dotarciem do takiej społeczności - szczególnie, kiedy jest to społeczność, którą łączą wspólne zainteresowania lub pasje.
Sławomir Potasz, Downhill24
Polska to zaledwie ułamek naszej działalności. Z prostej przyczyny: poza kilkoma wyjątkami, krajowe firmy preferują bardzo tradycyjne, by nie rzec przestarzałe, formy reklamy. Banery na stronie czy miejsce w papierowym magazynie przemawia do nich bardziej niż zasięg na Instagramie. A kiedy firmom z USA wysyłamy nasze statystyki, spotykamy się z bardzo pozytywnym przyjęciem – to jest to dla nich normalna usługa marketingowa. Jak powiesz polskiej firmie, że za post płaci się 200 złotych, to jej przedstawiciele łapią się za głowę.