To nie dzień kobiet. To czas kobiet. – Wszystkie wiemy, że przysłowiowe „szklane sufity” nadal istnieją. Każda z nas ma na koncie przynajmniej jeden taki sufit – Grażyna Kulczyk, słynna przedsiębiorczyni i filantropka, opowiada w rozmowie z INN:Poland, co tak naprawdę sądzi o sytuacji kobiet w Polsce.
Nie patrzę na to w kategoriach sztywnych definicji. Nie czułam się nigdy feministką walczącą – w tym sensie, że nie lubię tonu konfrontacji. Szanuję mężczyzn i przyjaźnię się z nimi. A przede wszystkim – nie uważam, że kobiety muszą cokolwiek komukolwiek udowadniać. Jesteśmy silne, odnosimy sukcesy, a patrząc dziś na życie nasze czy naszych córek możemy być bardzo dumne. Wierzę w to, że trzeba po prostu robić swoje – stanowić rzeczywistość, a nie o niej mówić.
Na pewno jednak są pola, gdzie o prawa kobiet trzeba stanowczo powalczyć. Wszystkie wiemy, że przysłowiowe „szklane sufity” nadal istnieją. Każda z nas ma na koncie przynajmniej jeden taki sufit, który udało się rozbić. Są też takie, które mimo naszych wysiłków wciąż są nie do przebicia. Polityczne, społeczne, biznesowe czy prywatne. Takie sufity są nieadekwatne do ducha czasów, w którym żyjemy.
Co Pani ma na myśli?
Trudno nie nawiązać do tego, co dzieje się dziś w Polsce – całym sercem wspieram protesty kobiet w obronie ich praw i jestem dumna, że Polki pokazały tak wyraźnie, że potrafią się „postawić”. Ale mówiąc o duchu czasów, mam na myśli także coś więcej. Ten czas jest na świecie czasem kobiet – nie tylko w bliskiej mi sztuce, ale też w biznesie i polityce. To jest dobra wiadomość i mam nadzieję, że tak już pozostanie.
Trudno dziś nie pomyśleć o kobiecie, która w ostatnich miesiącach była inspiracją dla wielu z nas – o Hillary Clinton. Silnej, mądrej osobie, która ma niezwykłą odwagę. Zapadły mi w pamięć jej słowa. – Wiem, że wciąż nie zbiliśmy tego najwyższego, najtwardszego szklanego sufitu. Ale pewnego dnia ktoś to zrobi – i miejmy nadzieję, że stanie się to szybciej, niż się spodziewamy – powiedziała Hillary Clinton, wskazując na fakt, że kobieta jeszcze nigdy nie została prezydentem USA. Choć nie osiągnęła politycznego zwycięstwa, zrobiła ogromny krok – dla siebie samej i dla każdej z nas. Najważniejszy urząd na tym świecie mógł należeć do kobiety. Zabrakło bardzo niedużo. To milowy krok w stosunku do tego, jak świat wyglądał nawet kilkanaście lat temu. A dla nas wszystkich – zarówno motywacja, jak i zobowiązanie.
No właśnie. “Zrobiła ogromny krok”, ale wciąż niewystarczający, by dopiąć swego. Trochę to demotywujący przykład.
Hillary Clinton mówiła w swoim przemówieniu dzień po wyborach: „Do wszystkich małych dziewczynek, które nas oglądają. Nie wolno wam zwątpić w waszą wartość, w waszą ogromną siłę oraz w to, że zasługujecie na każdą szansę, by realizować swoje marzenia”. I to samo powinniśmy mówić na co dzień – naszym córkom, wnuczkom, przyjaciółkom, kobietom, z którymi pracujemy. Pokazywać, że kiedy się chce i ciężko się pracuje, świat stoi otworem. Warto dawać sobie nawzajem siłę, by rozbijać te szklane sufity, jeden po drugim. Największym sojusznikiem kobiety jest inna kobieta.
Jak to? Przecież gdzie dwie kobiety, tam “żmijowisko”?
Dlaczego? Wierzę w siłę kobiet działających razem. Wspierających się, motywujących, konkretnych, ciężko pracujących, ale też inspirujących – pokazujących, że można, że da się przełamać bariery czy własne obawy. Że często wbrew wszystkiemu da się przetrwać i osiągnąć cel. Lub przegrać, podnieść się i iść dalej.
To dlatego Pani woli współpracować z kobietami? W jednym z wywiadów wspomniała Pani: „W moim życiu zawodowym najważniejszą rolę odgrywają kobiety, wokół mnie jest bardzo niewielu mężczyzn, a jak już są, to naprawdę świetni". Dlaczego?
Kobiety mają antropologicznie i społecznie wykształconą odpowiedzialność za życie swoje i innych. Są zadaniowe, odpowiedzialne i potrafią łączyć wiele ról. To cechy, które decydują o jakości pracy, o stosunku do codziennych obowiązków. Potrafią przedłożyć rozwiązanie problemu nad atawistyczną satysfakcję. Jednym z przykładów, który zawsze przychodzi mi do głowy jest choćby historia dzielnych kobiet z Bogatyni.
Z Bogatyni?
Chodzi o powódź, która zniszczyła miasteczko w 2010 roku. Gros firm prowadzonych przez kobiety znalazło się pod wodą. Mieszkanki miasteczka się jednak nie poddały i utworzyły stowarzyszenie “Silne Kobiety Bogatyni”, by odbudować to, co zabrał im żywioł. Ta informacja poruszyła mnie. Decyzja zapadała bardzo szybko – trzeba pomóc. Zadeklarowałam pewną kwotę pieniędzy, ale doświadczenie podpowiedziało mi, że same pieniądze nie załatwią problemu. Zawsze jest kłopot z ich wyważoną dystrybucją. Po kilku rozmowach z osobami, które mogły mi służyć radą, wiedziałam, jak powinna wyglądać pomoc, żeby była skuteczna. Pamiętam moją wyprawę do Bogatyni, w której uczestniczyli pani wicewojewodzina Dolnego Śląska, Ilona Antoniszyn, i Jacek Santorski (przyp. red. – słynny psycholog biznesu).
Co Pani tam zobaczyła?
Widok, który zastaliśmy w Bogatyni, był przygnębiający. Ale był też promyk nadziei. W sali miejscowego urzędu zebrała się grupa kilkudziesięciu kobiet, które z nadzieją w oczach czekały na spotkanie z nami. Były pełne obaw i niepewności. Uważnie słuchały Jacka, który jak mało kto potrafi wspierająco usystematyzować i wypracować sposób działania.
Szybko ukonstytuowała się grupa przywódczyń, które wspierały nasze działania, a potem już wzięły sprawy w swoje ręce. Zorganizowaliśmy grupę doradców finansowych, trenerów i prawników, którzy pomogli zrozumieć i rozwiązać wiele problemów. Mądra i gospodarna dystrybucja pieniędzy z tego "funduszu rozwojowego" pozwoliła im nie tylko odbudować firmy, ale także pozostawić kapitał pracujący na siebie i mogący służyć na wypadek zaistnienia innych sytuacji losowych. Cieszy mnie to, że metody wypracowane w Bogatyni znalazły swoich naśladowców w szerokim przygranicznym regionie.
Tylko gdy dopada nas kryzys, ze wszystkich mądrych metod na świecie liczy się tylko jedna – siła ducha.
Najważniejsze jest to, co każda z nas ma w głowie – siła, którą w sobie obudzi, pasja, odwaga by marzyć i jeszcze większa, by o marzenia walczyć. Ale jest coś, co pomaga. To energia, jaką mogą dać inne mądre kobiety.
Pani aktywnie promuje kobiety także w sztuce. Tylko po co? Czy sztuka w ogóle powinna być pojmowana przez pryzmat płci?
Twórczość kobiet odgrywa w mojej kolekcji znaczącą rolę. Nie znaczy to, że nie ma w niej wybitnych twórców-mężczyzn, ale ta różnorodność pozwala na dokonywanie porównań, szukanie różnic, elementów charakterystycznych. To tak jak podczas prezentacji mojej kolekcji w Madrycie można było dokonywać porównań sztuki polskiej do sztuki światowej. Wnioski z takich obserwacji są bardzo interesujące. Gdy patrzymy na kanoniczną historię sztuki, okazuje się, że pozycja kobiet artystek była marginalizowana. Przykładem niech będzie wspomniana przez Lindę Nochlin – autorkę fundamentalnego artykułu "Dlaczego nie było wielkich kobiet artystek" – Artemisia Gentileschi, żyjąca w XVI wieku Włoszka, której talent malarski był wykorzystywany przez jej ojca, a jej prace sygnowane jego nazwiskiem. I tak przez wieki kobiety nie miały własnej podmiotowości. Często pozostające w związkach z mężczyznami-artystami, same odgrywały drugoplanową rolę, mimo talentów, często przewyższających ich partnerów.
A tymczasem?
Kobiety artystki wybierały różne postawy twórcze. Część z nich równolegle z mężczyznami współtworzyła awangardowe nurty w sztuce, tradycyjnie zarezerwowane dla mężczyzn. Można przytoczyć nazwiska takie jak Sophie Tauber Arp, Agnes Martin czy Gertruda Goldschmied. Inne używały w swej twórczości technik i materiałów kojarzonych z kobietami, takich jak włóczka i tkaniny, które stały się dumnym środkiem ich artystycznego wyrazu: Louise Bourgeois, Sheila Hicks czy Magdalena Abakanowicz. Jeszcze inna grupę stanowiły radykalne feministki, takie jak Judy Chicago, Carolee Schneemann czy Ewa Partum, które często w drastyczny czy prowokacyjny sposób eksponowały pozycję społeczną i obyczajową kobiet. W każdym z tych przypadków kobiety walczyły o to, żeby przestać być przedmiotem w sztuce, a stać się jej podmiotem.
Czy wciąż jest o co walczyć? Czasy się jednak zmieniły...
Wątek kobiet w sztuce jest wciąż istotny. Tak jak w przypadku mojej aktywności w Women's Fund Committee nowojorskim Museum of Modern Art. Słuszne byłoby pytanie, dlaczego w ogóle zaistniała potrzeba powołania takiego komitetu. Otóż nawet w takiej instytucji jak MoMA, przez wiele lat kobiety-artystki były niedoreprezentowane i niedocenione. Wobec czego kilkanaście lat temu amerykańska artystka rozpoczęła batalię na rzecz promocji kobiet w tej instytucji. Zaczęło się od prelekcji z niewielkim audytorium, potem rożnego rodzaju działań propagujących sztukę kobiet, po latach zrozumiano potrzebę poszerzenia zbiorów o prace artystek. W następstwie tego ukonstytuował się komitet wspierający kobiety-artystki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas pierwszego spotkania z członkami komitetu usłyszałam, że trwa poszukiwanie archiwaliów, a w tym zdjęć założycielek MoMA: takich kobiet jak Abby Aldrich Rockefeller czy Mary Quinn Sullivan, które z definicji powinny być symbolem tej instytucji.
Women’s Fund of Committee to creme de la creme w świecie sztuki. Jest Pani jedyną i pierwszą Polką, która dotarła tak daleko. Jest Pani dumna?
Dla mnie samej uczestnictwo w Komitecie jest niezwykle cennym doświadczeniem. Komitet liczy dziś kilkunastu członków – wśród nich postaci ikoniczne dla amerykańskiej filantropii.
Na przykład?
Marie-Josée Kravis – doradczyni Banku rezerw Federalnych w Nowym Jorku, członkini zarządów Publicis i LVMH, uznawana jest za jedną z 25 najpoważniejszych filantropów w historii USA – wspólnie z mężem była m.in. głównym donatorem Lincoln Center of Performing Arts w Nowym Jorku. Jest też Agnes Gund – amerykańska filantropka, orędowniczka edukacji kulturalnej – była doradcą Prezydenta Baracka Obamy, zasiada w radach instytucji takich jak J. Paul Getty Trust czy Frick Collection.
Chodzi o prestiż?
Mnie chodzi przede wszystkim o większą siłę przebicia - w kwestii kobiet, ale także w promocji dzieł polskich artystów.
Czy w świecie globalnej wioski to ma znaczenie?
Chęć promowania poza krajem wybitnych polskich twórców, zasługujących na taką samą uwagę, jak największe światowe nazwiska, jest od lat ważną motywacją budowy mojej kolekcji oraz zaangażowania w projekty międzynarodowe. Polska jest jednym z największych europejskich państw. Powinniśmy dążyć do „grania w pierwszej lidze” – kształtować dyskusję i trendy. Dziś w gronach światowych liderów opinii o wadze danego kraju decyduje nie tylko polityka, armie czy gospodarka, ale także to, czy potrafimy coś kreatywnie tworzyć, czy mamy kapitał społeczny. I dlatego niezwykle ważne dla pozycji Polski jest akcentowanie jej roli i wielkiego wkładu w dziedziny takie jak kultura i sztuka. W światowych galeriach pojawiają się dzieła polskich artystów, ale wciąż pozostaje na tym polu wiele do zrobienia.
Jeżeli mój głos w ciałach programowych ważnych instytucji za granicą może sprawić, że trafią do nich dzieła polskich artystów, uważam, że warto o to zabiegać – ta filozofia towarzyszy mi zarówno w aktywności w MoMA, jak i w Tate Modern, ale także w tworzeniu mojego własnego muzeum w szwajcarskim Susch. Do MoMA trafił przekazany przeze mnie podarunek - wybitna praca Edwarda Krasińskiego pt. ‘Nr 124’, która jest już oficjalnie częścią kolekcji muzeum. Jestem dumna, że będzie oglądał go świat.
Jaki jest Pani cel?
Marzy mi się, by w Polsce kiedyś też możliwa była tak głęboka kultura filantropii – oparta z jednej strony na poczuciu odpowiedzialności biznesu i zamożnych ludzi za kapitał społeczny, a z drugiej – na otwartości władz na konstruktywną współpracę z tymi, którzy chcą coś dobrego dla kraju zrobić.