„Zobacz jak”, „kliknij to się dowiesz”, „ten Polak znalazł prosty sposób” – dzisiejsze media elektroniczne wynalazły wiele nagłówków, które mają zachęcić internautę do lektury. I choć można na to narzekać, często bywają skuteczne. Walka o uwagę czytelnika nie jest jednak czymś nowym. Między bajki możemy włożyć historię o rzetelnych i wyważonych materiałach dziennikarskich, jakie rzekomo miały ukazywać się w przeszłości.
Przykład pierwszy z brzegu. „Tragedia chudego narzeczonego. [swoją drogą, początek tytułu jakby żywcem wyjęty z dzisiejszego AszDziennika) Narzeczona chciała, by przybyło mu 20 kilo. Kradła więc prowianty i ciastka i tuczyła go solidnie. Do ślubu brakowało mu już 5 kilo, gdy został aresztowany”. Brzmi znajomo? A to dopiero początek. „Chce się obrzezać, aby się pozbyć żony” – krzyczał nagłówek „Ostatnich Wiadomości Krakowski” z 1934 roku.
– Gdyby porównać dzisiejsze tabloidy z tymi z okresu międzywojennego, mogłoby się okazać, że tamte były nawet bardziej ofensywne. To była prasa bardzo egzaltowana, emocjonalna. I dostępna w każdym miejscu w Polsce. W Krakowie mieli Ikaca (Ilustrowany Kurier Codzienny), w Warszawie tzw. Czerwoniaki. W zasadzie każde większe miasto miało swoje tabloidy – mówi w rozmowie z INN:Poland historyk mediów prof. Wiesław Władyka.
Szczególnie agresywne były gazety piszące o polityce. Według profesora Władyki wynikało to z tego, że stanowiły wówczas podstawowe narzędzie do wyrażania emocji. Poza wiecami były bowiem jedynym sposobem dotarcia do potencjalnych wyborców. – Efektem było to, że prasa była bardzo wojująca i napastliwa – tłumaczy ekspert.
No dobrze – może i epatowały sensacją, ale nie żerowały na ludzkim nieszczęściu
Wróć. Guzik prawda. O „Oryginalnym samobójstwie policjanta” donosiła w 1928 roku „Gazeta Poranna”. Strach pomyśleć co stałoby się, gdyby w podobnie "satyryczny" sposób swój tekst zatytułował dzisiaj któryś z polskich brukowców. Moralitetów o upadku etosu dziennikarza nie byłoby zapewne końca.
Ten sam dziennik 10 lat później podzielił się zresztą z czytelnikami historią o kobiecie, która „ukrywała mięso w brudnej bieliźnie”. Duszące kołdry i agresywne deski klozetowe, o których czytamy dzisiaj, wydają się z tej perspektywy mało pomysłowe.
Sensacyjne odkrycie amerykańskich naukowców...
Jednym z bardziej wyszydzanych w dzisiejszych mass-mediach tematów jest nauka. Doniesienia o sensacyjnych odkryciach amerykańskich naukowców są regularnym przedmiotem kpin internautów. Cofnijmy się jednak do roku 1936. „Małpa jest inteligentniejsza od normalnie rozwiniętego człowieka” - zachęcała do lektury „Ilustrowana Republika”. Co znajdujemy w środku? Cóż, może nas spotkać lekkie rozczarowanie. Chodzi bowiem o „nowo narodzone dziecko”, które w przeciwieństwie do małego szympansa, nie było w stanie rozpoznać swojego odbicia w lustrze. Dobry clickbait zawsze w cenie.
– Prasę się wydaje z dwóch powodów – dla polityki albo dla pieniędzy. Wiele pism przedwojennych było ideowych, trzeba było do nich dokładać. Reszta skupiała się jednak na pieniądzach. A tam pisze się to, co dziennikarzowi przyjdzie pod pióro – opowiada prof. Władyka.
Ciekawi kulis? Co drugi wywiad określany jest dzisiaj epitetem „mocny”. Jeżeli go jednak zabraknie, z pewnością przeczytamy jednak o „szczerej spowiedzi”, ew. „szczerym wyznaniu”. Jak to się robiło w międzywojniu? Otóż...dokładnie tak samo. W książce „Bezlitosne. Najokrutniejsze kobiety dwudziestolecia międzywojennego” autor umieścił zdjęcie artykułu zatytułowanego: „Najstraszniejsze są starsze kobiety. Zwierzenia „gigolo” warszawskiego”.
Panie, dzisiaj tylko gonią za sensacją, nie to co kiedyś
Różnie bywało w przeszłości również z rzetelnością. Najbardziej spektakularnym przykładem dziennikarskiej pogoni za sensacją jest bez wątpienia wybuch wojny amerykańsko-hiszpańskiej. W 1898 roku człowiek uważany za twórcę dzisiejszych mass-mediów – William Hearst – wysłał na Kubę ilustratora Frederika Remingtona. Gdy ten drugi miał zamiar wrócić do domu, dostał od swojego przełożonego słynną depeszę o treści „Zostań. Ty dostarczysz obrazki, ja dostarczę wojnę”. I rzeczywiście, po wybuchu jaki miał miejsce na amerykańskim krążowniku, stojącym w porcie w Hawanie, media Hearsta rozpoczęły agresywną kampanię. Każdego dnia przekonywały Amerykanów, że Kubańczycy są uciskani przez złych Hiszpanów, a na wyspie konieczna jest interwencja USA. Do wojny ostatecznie doszło, historycy wciąż nie mają jednak pewności, czy za wybuch na amerykańskim okręcie odpowiedzialni byli Hiszpanie. Dla mediów takie dociekanie nie miało wówczas, rzecz jasna, większej wartości.
To tylko jeden przykład, może żachnąć się czytelnik. Dobrze, spójrzmy więc w jaki sposób na serię dramatycznych opisów gazety Hearsta zareagował jego największy medialny przeciwnik – Joseph Pulitzer. Człowiek, którego raczej nie kojarzymy dzisiaj z brukowym dziennikarstwem. Widząc rosnącą sprzedaż gazety Hearsta, wydawca „The World” postanowił wziąć udział w walce na newsy. Gdy więc Hearst napisał o śmierci pułkownika o nazwisku Reflipe W. Thenuz, w gazecie Pullitzera natychmiast znalazło się rozwinięcie całej historii.
Sęk w tym, że dziennikarze Hearsta...wszystko zmyślili. Dodatkowego smaczku całej historii dodaje fakt, że jeżeli przeczytamy sobie nazwisko wojskowego na głos, zabrzmi ono zaskakująco podobnie do zdania „we pilfer the news" („Kradniemy newsy”).
Prasa prasie nierówna
Równie daleko, jeżeli nie dalej, zapędzili się w podobnym czasie brytyjscy dziennikarze. Pamiętacie mrożące krew w żyłach historie o Kubie Rozpruwaczu? W rzeczywistości słynny seryjny morderca miał prawdopodobnie na sumieniu tylko kilka kobiet. Media zadbały jednak, by czytelnicy nie zapominali o istnieniu sadysty, regularnie publikując listy, które rzekomo przysyłał do redakcji. Po latach eksperci orzekli, że z całej serii złowieszczych pism, prawdziwe mogło być co najwyżej jedno. Jeden z żurnalistów – Fred Best – przyznał się zresztą do napisania dwóch listów za pieniądze. Pytanie, na ile ówcześni odbiory brytyjskiej prasy wspomniane historie brali na poważnie.
– W kulturze anglosaskiej rozróżnienie na „yellow press” (prasa rozrywkowa) a prasą poważną jest wyraźnie odczuwane. W wielu angielskich domach kupuje się je oddzielnie – jedne dla rozrywki, a drugie dla informacji. Czytelnik potrafi je odróżnić. U nas się to niestety miesza – tłumaczy prof. Władyka.