“Tym wpisem polityk ZAORAŁ opozycję”, “jednym postem zmasakrował swoich oponentów”, “wystarczył jeden tweet, by aktor zamknął usta hejterom” – takie nagłówki pojawiają się nie tylko w polskim internecie. Również klasyczne media chętnie korzystają z postów, które często mieszczą się w 160 znakach. Nie muszą to być pogłębione komentarze – ważne, żeby były dosadne, a autor był znany również tym, którzy z mediami społecznościowymi są na bakier. Zapomnijmy o pogłębionym dyskursie – twitteryzacja debaty publicznej trwa w najlepsze.
Można pomyśleć, że kłótnie na popularnym mikroblogu to tylko element tego ekosystemu. Przerzucanie się wymyślnymi obelgami i ripostami okazało się jednak znakomitą pożywką dla mediów. W końcu bez problemu można znaleźć newsy, które stanowią mniej lub bardziej obszerny komentarz, dotyczący mniej lub bardziej ostrej wypowiedzi.
Do tego coraz częściej rzeczywistości wirtualna i realna się przenikają. Oto przykład z ostatnich dni. Dziennikarz Łukasz Warzecha spotkał się niedawno ze swoim cyfrowym hejterem. Skończyło się na przerzucaniu obelgami. Publicysta zapowiedział, że sprawa gróźb trafi na policję. Ale popularność się zgadzała.
Jeśli jest to polityk czy celebryta z pierwszych stron gazet, to spory zasięg i popularność takiego artykułu jest niemal murowana. Dlaczego w mediach społecznościowych pozwalamy sobie na słownictwo i język, które nie uchodziłyby w tradycyjnych mediach? Jakub Kuś, psycholog internetu ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, przyczyn upatruje w obniżonej empatii internautów.
– Według badań, dotyczących specyfiki komunikacji w sieci, ludzie odczuwają mniejszą empatię do drugiej strony. Nie widzimy drugiego człowieka i jego mimiki. Dlatego trudniej nam się wczuć w to, co on odczuwa – mówi w rozmowie z INN:Poland. – Moralność internetowa jest zupełnie odmienna od tej „analogowej”. Warto zastanowić się, dlaczego niektóre osoby są podatne na taki rozdział, a niektóre nie – zastanawia się.
Dobrym przykładem „podwójnego życia” był internetowy projekt Polskie Komentarze Zagłady. Szokujące posty o nienawistnym charakterze skontrastowano ze zdjęciami ich autorów. Ludzie w różnym wieku pisali o konieczności wysyłania imigrantów „do gazu” albo unikania „muzułmańskiego ścierwa”. Skąd bierze się ten rozdźwięk między naszym wizerunkiem offline a wizerunkiem online?
– Samo to, że w internecie robimy zwykle kilka rzeczy na raz, wymusza poniekąd obniżoną empatię. Z prostej przyczyny – przeglądanie kilkunastu stron i źródeł naraz osłabia naszą koncentrację i zdolności kognitywne – dodaje Kuś. – Co za tym idzie? Mniejsza zdolność do współodczuwania, bo ona jednak wymaga pewnego umysłowego wysiłku – konkluduje.
Generowanie wpisów o kontrowersyjnej treści to jedno – ich popularność to drugie. Komentarze znanych osób, które bieżące zagadnienia polityczno-gospodarcze próbują streścić w swoich kanałach społecznościowych są obiektem debaty medialnej. Nie tylko internetowej – często w telewizji można zobaczyć cytowany tweet, który staje się obiektem analiz ekspertów. A przecież tylko o to politykom chodzi. Liczba cytatów i rozpoznawalność polityka się zgadza.
– W moim odczuciu, cytowanie i komentowanie postów znanych ludzi to forma perwersyjnej rozrywki – mówi Kuś. – Zarówno dla autora, który może poczuć się królem internetu, jaki i dla „hejterów”, którzy traktują to jako wyzwanie. Nie ma to żadnego związku z prawdziwą dyskusją. To raczej iluzja sprawczości, która jest widoczna w mediach społecznościowych. Nie umniejszając ich wpływu, chodzi tu o realizację maksymy „chleba i igrzysk” – dodaje.
„Chleba i igrzysk” żądają osoby aktywne na Facebooku czy Twitterze. Pozostaje jednak kwestia odpowiedzialności. Cytowanie wpisów w bardziej opiniotwórczych i tradycyjnych kanałach można odczytywać jako uwiarygadnianie kilku zdań, które nagle urastają do rangi eksperckiej opinii. Zdaniem psychologa, telewizja czy radio są poniekąd na to skazane. Cytowanie tweetów polityków czy ministrów jest próbą pokazania, że radzą sobie w okresie cyfrowej rewolucji. Powoływanie się na opinie osób, które są znane (np. aktorzy czy celebryci), to kolejny etap tabloidyzacji mediów. Wygodniej jest wysłuchać pseudoekspertów niż zastanowić się głębiej nad danym zagadnieniem, konkluduje Kuś. A słownictwo? Cóż, „masakrowanie” i „oranie” zapewni odpowiednią widoczność na Facebookowej tablicy.
– Politycy ekscytują się sytuacją, kiedy całą analizę mogą zawrzeć w jednym zdaniu, bo z natury są leniwi – mówi INN:Poland Wiesław Godzic, medioznawca. – To w pewnym sensie funkcja poetycka, tylko problem jest w tym, że politycy nie są poetami. Dlatego często pojawia się zdanie proste lub wręcz prostackie. Inną kwestią są odbiorcy – nikt nie wymaga dogłębnych analiz – podkreśla.
Zdaniem eksperta, ekonomia współczesnych czasów wymaga tego, by pisać zwięźle, krótko i dosadnie. Wtedy można liczyć na przychylność mediów, które nie mogą pozwolić sobie na zbyt neutralne treści pod kątem emocji.
– Kiedy wszystko jest skandalem, to nic nie jest skandalem – mówi Godzic. – Nikt już nie zwraca na teksty, które są zrobione „normalnie”. To po prostu tabloidyzacja, która będzie tylko postępować. Tweety będą jeszcze krótsze, wzrośnie rola retweetowania treści, a coraz mniej będzie tak zwanej „pożywki”. Proszę spojrzeć też na zmianę pewnego porządku. Krótki komentarz powinien być konkluzją, a media traktują je jako punkt wyjścia – mówi.
Według Godzica, tworzenie artykułów na bazie takich opinii to przejaw lenistwa. Jego zdaniem, news to w tej chwili suma niedopowiedzeń i pogłosek, obudowana zrzutem ekranu z mediów społecznościowych. Teraz już nikt nie ma czasu, by przyjrzeć się danemu zagadnieniu dokładniej. Następnym razem, kiedy pojawi się informacja o „oraniu” czy „masakrowaniu”, warto zastanowić się, czy jest sens dołączać do kolejnej internetowej „g***burzy”.