Jeszcze kilka lat temu ekscytowaliśmy się, że na Podlasiu wyrosła największa ferma jeleni w Europie. Na 2 tys. hektarów żyło łącznie około 2,7 tys. tych zwierząt, które następnie trafiały na stoły ludzi z całej Europy. Dzisiaj jej twórca Jerzy Wilczewski zwija interes. – Dobiły nas polskie przepisy – tłumaczy w rozmowie z INN:Poland.
W Polsce pośrednik płaci za kilogram tuszy 2 euro. Oznacza to, że na jednym jeleniu można zarobić około 50 euro. Tymczasem koszt wyhodowania jednego to około 70 euro. Jednocześnie za granicą (w Niemczech, Anglii) ceny oscylują w granicach 10 euro za kilogram.
– Mieliśmy dwie fermy – wzdycha Wilczewski. Pierwszą koło Gołdapi przedsiębiorca musiał sprzedać syryjskiej spółce. Tak, syryjskiej. – Mają swoje pomysły, nie chcę w nie wnikać. Chodzi o jakiś rytualny ubój, wszystko mają potem wysyłać do Dubaju – opowiada przedsiębiorca. Druga z nich, w miejscowości Słoja w Podlaskiem, jest w końcowej fazie likwidacji. Około 1200 jeleni zostało rozsprzedanych do Szwajcarii, Francji, Niemiec i na Litwę.
Co się stało? Wilczewski przyczyn swojego niepowodzenia upatruje w rygorystycznych przepisach, jakie fundują urzędnicy polskim hodowcom jeleniowatych. – Na Zachodzie każdy hodowca może sobie ubijać zwierzęta w komórkach, robić wędliny, przetwarzać. By je sprzedać wystarczy potem tylko pieczątka od weterynarza. U nas trzeba je wieźć do ubojni. A ta jest tylko jedna – koło Zielonej Góry – tłumaczy.
Na pytanie czy problemem są również przepisy sanitarne, biznesmen macha zniechęcony ręką. – Gdy zapytałem się technologa, czy ubojnia będzie jak sala operacyjna, usłyszałem: „Panie, sala operacyjna to pryszcz. Tu będą 100 razy większe wymagania” – opowiada Wilczyński.
Polskie prawo przeszkadza polskim przedsiębiorcom? Niemożliwe! A jednak. Polscy prawodawcy powołują się na unijne regulacje, problem w tym, że te są nad Wisłą traktowane wyjątkowo restrykcyjnie. Efekt? Podczas gdy w Anglii rynek rośnie w tempie 40 proc. rocznie, w Polsce, według szacunków Polskiego Związku Hodowców Jeleniowatych, kurczy się w tym samym czasie o 30 proc.
– Prawo unijne zostało tak skonstruowane, żeby ulgowo traktować naturalną hodowlę, a w przypadku jeleniowatych mówimy głównie o takiej. Pozwala na zabicie zwierzęcia za pomocą strzału z broni. W Polsce nie może to być jednak broń myśliwska, bo nie można polować na terenie zamkniętym. Więc jaka? Nie wiadomo – uśmiecha się Jerzy Gabrielczyk z PZHJ.
A to dopiero początek absurdów, z jakimi muszą zmagać się hodowcy. Przed uśmierceniem zwierzę musi zostać zbadane. W tym celu hodowca wykręca numer do weterynarza. Gdy ten już stawi się na miejscu, pojawia się pierwszy problem – jak zbadać jelenia albo daniela biegającego beztrosko po gospodarstwie?
– Rzadko zdarza się, żeby zwierzyna sama przybiegała do lekarza po certyfikat – ironizuje Gabrielczyk. Pozostaje więc zastrzyk usypiający. – O nie – protestuje ekspert. – To, by oznaczało, że przez kolejne dwa tygodnie nie będzie można jej ubić. A po upływie tego czasu i tak trzeba byłoby przeprowadzić badania ponownie – opowiada. Najczęściej kończy się więc na pragmatycznym przebadaniu zwierzyny przez lornetkę.
Wiemy więc, że jeleń jest zdrowy. Co dalej? Teoretycznie powinien zostać zawieziony do ubojni. I tu wraca problem Wilczewskiego – jedyna placówka, w której można legalnie ubić jelenia jest zlokalizowana w Zielonej Górze. Rzut okiem na mapę. Od Słoi, w której właśnie likwidowana jest hodowla, to około 700 km.
A miało być zupełnie inaczej. Do założenia fermy Wilczewski przekonał się podczas pobytu w Stanach, gdzie miał okazję z bliska przyjrzeć się hodowli bizonów. - Chcę taką samą – zapalił się. Szybko okazało się jednak, że istnieje ryzyko, że amerykańscy przybysze skrzyżują się z pobliskimi żubrami i popsują pulę genową. Stanęło więc na jeleniach.
Pierwsze stado przyjechało ze Szkocji w 2006 roku – około 1000 sztuk. Od tego czasu Polak powiększał jego liczebność, do opieki nad nim dołączył ekspert z PAN. Jak opowiadał w rozmowach z dziennikarzami, pomimo wielkiego rozmachu, dużych pieniędzy z tego nie było. Wilczewski żył głównie z eksportu na rynek brytyjski. Gdy zakładał fermę, kurs funta oscylował w granicach 6 zł, ale kiedy zaczął pikować w dół, pojawiły się kłopoty.
Przedsiębiorcy nie wypaliła również współpraca z Rosjanami. Nasi sąsiedzi mieli przyjeżdżać do Wilczewskiego, kupować jelenie i wystawiać swoim bogatym rodakom do odstrzału. – Szyki pokrzyżowała sytuacja polityczna – nie ukrywa biznesmen.
Na otarcie łez Wilczewskiemu pozostało jedno. Jego gospodarstwo wciąż słynie z innego produktu – amerykańskich borówek.