Rozdrażnienie, kiepski nastrój i ogólne rozbicie psychiczne to sygnał, że weekend zbliża się ku końcowi. Badania agencji Monster pokazują, że z takimi problemami zmaga się aż 65 proc. pracowników. Do pracy chodzimy jednak 5 dni w tygodniu, dlaczego więc tylko niedziela dopracowała się swoich własnych stanów depresyjnych? W rozmowie z INN:Poland psycholog Przemysław Staroń z Uniwersytetu SWPS wyjaśnia, że stres towarzyszący nam przed poniedziałkiem ma swoje źródła we wspomnieniach ze szkoły.
Na początku muszę się z panem podzielić jedną obawą - boję się, że nikt tego wywiadu nie przeczyta.
Zachęcił pan (śmiech).
Już samo wspomnienie w tytule o poniedziałku może sprawić, że część czytelników uzna, że woli sobie o tym przykrym fakcie nie przypominać. I zacznie dalej scrollować ekran swojego komputera.
Bo część z nas traktuje pracę jak więzienie, a poniedziałek jak powrót ze spacerniaka. Czyli dokładnie tak samo, jak wcześniej szkołę. To, że mamy problem z powrotem do pracy, jest wynikiem naszych 12-letnich doświadczeń z edukacją, która w polskich warunkach kojarzy się z przymusem. Lubię powtarzać anegdotyczne porównanie: ze szkołą jest jak z ciążą. Też trwa 9 miesięcy i też mdlić zaczyna już po 2 tygodniach. Zdobywanie wiedzy i praca projektowa w realiach szkoły wiąże się ze stresem zamiast z poczuciem satysfakcji i wyzwania. To doświadczenie przenosimy później na życie zawodowe.
Najpierw mama narzeka, że zamiast 5 przynieśliśmy 4+. Potem mamą staje się szef, dla którego liczy się tylko realizacja targetu.
W ten sposób rozwój i samodoskonalenie stają się wątkiem pobocznym. Istotą jest więc dążenie do pragmatycznego, często wymuszonego przez otoczenie celu. Nic dziwnego, że radość z pracy nam ucieka.
Gdy ja siedziałem na rodzinnym obiedzie jak na szpilkach, mając w pamięci zbliżający się koniec weekendu, mój dziadek swoje niedziele wspominał ze łzą w oku. Ten problem pojawił się po 1989 roku?
Można oczywiście mówić, że warunki pracy były inne, ale nie jestem przekonany do tego wyjaśnienia. Większą rolę odgrywało to, że kiedyś do szkoły i pracy chodziło się przez 6 dni w tygodniu. Niedziela była więc jedynym dniem wolnym – dniem odpoczynku i relaksu.
Wolna sobota wszystko popsuła?
Tak można powiedzieć. Dzisiaj mamy 2 dni wolnego. W piątek wpadamy więc w euforię, ale jesteśmy zmęczeni. Sobota staje się w ten sposób jedynym dniem wolnym, w którym jesteśmy wypoczęci i nie mamy żadnych zobowiązań. Przez to w niedzielę zaczyna nas uwierać świadomość, że ta beztroska się już skończyła.
Czyli dokładnie takie samo poczucie jak we wtorek, środę i czwartek. A mimo to cierpimy tylko w niedzielę.
Człowiek w swoich emocjach funkcjonuje na 3 poziomach „–„ „0” i „+”. Przeskakiwanie przez 2 poziomy jest mocno obciążające dla naszej psychiki. A właśnie z tym mamy do czynienia w niedzielny wieczór. W sobotę jesteśmy na plusie, niedzielna myśl o pójściu do pracy przerzuca nas od razu na minus. Ten stan towarzyszy nam od poniedziałkowego poranka. Potem możemy się tylko odbić, bo z minusa można pójść jedynie do 0 i plusa. Dlatego paradoksalnie w poniedziałek wieczorem czujemy się lepiej.
Może w niedzielę też moglibyśmy poczuć się jak w poniedziałek. Znam osobę, która już po południu zaczyna pracować. Chodzi o to, by płynnie wejść w nowy tydzień pracy
To może nie jest najlepszy przykład (śmiech). Ale na pewno trzeba postawić na rożne formy aktywności, mogą to być spacery, treningi na siłowi. Po nich jesteśmy zmęczeni i wieczorem dajemy sobie pozwolenie na odpoczynek. Inną kwestią jest to, że przechodzimy w ten sposób z aktywności (niedzielnej) w aktywność (poniedziałkową). Nasz organizm nie doznaje szoku. Leżąc do góry brzuchem przez cały dzień, nie stwarzamy sobie takiej szansy.
Pan mówi o zmęczeniu, a ja po takim intensywnym weekendzie padam z nóg. A w poniedziałek raczej nie odpocznę. Więc kiedy, jak nie w weekend?
Ważne jest to, jak spędzamy cały weekend. Jeżeli przez dwa dni jesteśmy hiperaktywni, robimy zakupy, sprzątamy, wychodzimy ze znajomymi i pijemy alkohol, to nic dziwnego, że w niedzielę nie mamy już na nic siły. W sobotę i niedzielę trzeba też dać sobie szansę na wypoczynek bierny.
Przeglądałem w internecie rady, które odnoszą się do redukowania niedzielnego napięcia. A tam - zrelaksować się za pomocą ciepłej kąpieli, obejrzeć serial. Bez sensu. Jak to ma oderwać nasze myśli od zbliżającego się poniedziałku?
Taka relaksacja ma sens, ale to sprawa bardzo indywidualna. Jestem gorącym przeciwnikiem uogólnionych rad. Każdy musi ich działanie zbadać i później dobrać odpowiednie środki samodzielnie. Niektórzy radzą: chcesz odpocząć, musisz gdzieś wyjechać. No dobrze, a co jeżeli mam reisefieber?
Facebook dodatkowo pogarsza sprawę. Wchodzimy w ciągu dnia do internetu, a na tablicy pojawia nam się kolega, który leży na plaży w Barcelonie, albo koleżanka, która szusuje właśnie na nartach w Iranie. I frustracja się pogłębia.
Narty w Iranie? Wow! Cóż, widzimy takich ludzi i od razu zaczynamy się denerwować. A przecież problemem nie jest to, że nasz znajomy wyjechał na wakacje, tak samo jak nie jest nim to, że jutro muszę iść do pracy. Żyjemy w czasach, w których informacje o innych mamy wyłożone na tacy. I nie potrafimy się powstrzymać przed ciągłymi porównaniami. Zapominamy o tym, że Facebook to inna rzeczywistość. Raczej miraż życia niż samo życie. Gdyby brać na poważnie profile niektórych celebrytów czy „lajfstajlerów”, okazałoby się, że aby wieść tak samo „fajne” życie jak oni, musielibyśmy po 8 godzinach pracy znaleźć czas na pilates, bieganie, przyrządzanie doskonałych wizualnie posiłków, kreatywne zabawy z dziećmi, aromatyczne kąpiele, zabiegi kosmetyczne, czytanie książek, oglądanie seriali i wyjścia z przyjaciółmi na miasto. Przecież tak się nie da.
Więc dlaczego nas to denerwuje?
Bo to bardziej symptom niż rzeczywisty problem.
Czyli irytuje nas to, że inni dobrze się bawią, podczas gdy my wylądujemy za chwilę za biurkiem, powtarzając te same nudne czynności?
Niekoniecznie. Osoba, która lubi swoją pracę, również może odczuwać niechęć na myśl o tym, że będzie musiała do niej wrócić. Każdy z nas lubi się czasem polenić. Gorzej, jeżeli tej pracy rzeczywiście nie lubimy, bo np. męczy nas rutyna albo mamy nierozwiązane problemy ze współpracownikami. Tylko że przyczyny tej niechęci musimy sobie najpierw uświadomić.
Załóżmy, że nasi czytelnicy poziom samoświadomości mają wysoki. Co dalej?
Podam panu przykład. W poniedziałkowe poranki prowadzę wykłady dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Uwielbiam to, ale i tak robiło mi się słabo na myśl, że będę musiał pojawić się na sali wykładowej. Uświadomiłem sobie, że dzieje się tak, bo przez kilka godzin muszę mówić, a od tego bolało mnie potem gardło.
Na to są pastylki...
To byłaby tylko proteza rozwiązania. Ja zdecydowałem, że zacznę przeprowadzać zajęcia w formie dużo bardziej interaktywnej.
Nie każdy ma taką możliwość.
Nie chce brzmieć mądralińsko, ale kto chce, szuka sposobu, kto nie chce - szuka powodu. Jeżeli zależy mi na samopoczuciu, to dam sobie radę.
Z zastrzeżeniem, że nie mówimy o osobach z kredytami na 30 lat.
Również o nich. Dorosłe życie polega na ciągłym balansowaniu między tym, co mogę zmienić, a tym, czego zmienić nie mogę, a wszystko sprowadza się do odróżniania jednego od drugiego Mam znajomego, który był doradcą jednego z ważnych polskich polityków. Wielu zazdrościło mu kariery, ale on uznał, że go to nie rozwija i wrócił do prowadzenia firmy. Dzisiaj ludzie mocno inwestują w dążenie do sukcesu, bo sądzą, że go potrzebują. A czasami potrzeba jego odniesienia wynika z błędnych przesłanek. Po pierwsze, chcemy nim leczyć nasze deficyty emocjonalne – tak jak mówiła Karen Horney: „nie chcesz mnie kochać, musisz mnie podziwiać”. Po drugie, żyjemy pod presją wykreowanych przez społeczeństwo wzorców oraz oczekiwań otoczenia. Jeżeli będziemy je ślepo realizować, to prędzej czy później dopadnie nas poczucie pustki i absurdu.
A to właśnie ich przeciwieństwo - sens życia - jest zdaniem Viktora Frankla (austriackiego psychoterapeuty i więźnia obozu koncentracyjnego) tym, co decydowało o szansach przeżycia w Auschwitz. Poczucie, że po wyjściu z obozu istnieje jakiś większy cel do wykonania, największym chuchrom dawał siłę do walki o przetrwanie.
Jednym z największych dramatów współczesnego człowieka jest uwierzenie w to, że szczęście da mu sukces. Nope. Szczęście da mu poczucie sensu. To właśnie Frankl zauważył, że człowiek zniesie każde „jak”, jeżeli ma wyraźne „po co”. Jeżeli pogoń za sukcesem, który nie jest realnym „po co”, odbiera nam chęć życia, to czy warto brnąć w jego osiągnięcie?
Coachowie powiedzieliby, że musimy wyjść ze strefy komfortu.
Coaching czerpie z interesujących źródeł, ale niestety często w praktyce zajmują się nim osoby niekompetentne, które ważne treści przekazują w zniekształcony, nierzadko żałośnie, sposób. Powszechne rozumienie strefy komfortu jest jednym z przykładów. Na szczęście ludzie, jak pisała Szymborska, co prawda „głupieją hurtowo”, ale „mądrzeją detalicznie”, więc niektórzy zaczynają się orientować, że czasami nie warto tyrać latami do osiągnięcia odległego celu, bo po drodze może stać się mnóstwo rzeczy. Możemy go po prostu nie doczekać. Jest taka anegdota z człowiekiem, który kupił sobie buty o 4 numery za małe. Chodził cały dzień z wykrzywioną twarzą, koledzy pytali się: „Po co ci to?”. A on na to: „Wiecie, jaką ulgę poczuję, kiedy zdejmę je w domu?”. Warto się zastanowić, czy z naszą karierą nie jest podobnie.
A jeżeli właśnie nosimy te za ciasne buty?
To znaczy, że niedzielna chandra jest dopiero wstępem do czegoś dużo poważniejszego. I straszenie depresją majaczącą na horyzoncie, nie jest tutaj z mojej strony żadna przesadą.
Przemysław Staroń to psycholog i kulturoznawca, wykładowca Uniwersytetu SWPS. Jest specjalistą szkoleń biznesowych opartych na metodach kreatywnych w Centrum Rozwoju JUMP. Nauczyciel w II LO im. Bolesława Chrobrego w Sopocie i opiekun międzypokoleniowego fakultetu filozoficznego "Zakon Feniksa". W 2014 roku znalazł się wśród 12 osób nominowanych do tytułu Nauczyciel Roku. Mówca sopockiej edycji TEDx.