Mają sklepy w najlepszych punktach w Polsce. W centrach dużych i małych miast, na osiedlach, przy dobrych ulicach. Ile ich jest? To paradoks – sami nie wiedzą. Biedronka, Żabka czy Lidl są w stanie podać aktualną liczbę swoich sklepów co do sztuki. W Społem rozkładają ręce, a liczby oscylują w granicach ok. 5 tysięcy.
Wchodzę do najbliższego sklepu Społem. W środku marazm. Druciane koszyki, o które można się pokaleczyć. Na środku wyspa z mało świeżymi warzywami i owocami. Po prawej nabiał, pośrodku mydło i powidło, na końcu pieczywo. Osobne stoisko z piwem i alkoholami oraz – uwaga – słodyczami. Ekspedientki brak.
Jak jest klient, to jedna pani woła drugą panią, która prosi trzecią o podejście. Ciasto na wagę i cukierki stoją obok tanich nalewek, papierosów i ciepłego piwa. – Bo lodówka jakoś gorzej zaczęła działać – mówi mi sklepowa z obowiązkowym zielonym fartuszku. Pół roku temu też ledwo chłodziła.
Od innej sprzedawczyni zbieram ochrzan, że nie powiedziałem wcześniej, że będę płacił kartą, bo ona musi przejść do kasy obok po terminal na długim kablu. – Przejdzie tutaj z tą kartą – rzuca mi złowrogo.
Nie twierdzę, że panie w sklepie powinny tryskać optymizmem, ale uśmiechnięcie się do klienta nic nie kosztuje. Nagle wpada mój sąsiad.
– Pani kierowniczko, jakieś mięsko dla psa potrzebuję, bo hultaj pożarł już wszystko, co mu pani ostatnio przygotowała. Ale bardzo mu smakowało, pani wie co mu wybrać! – mówi przy stoisku mięsnym. Za sprzedawczynią stoi pieniek z wielkim rzeźnickim toporem. Pani nagle rozpromienia się i dosłownie spod lady wyciąga skrawki mięsa, liczy po bardzo promocyjnej cenie i żegna go z uśmiechem. Wszystkie panie w sklepie zbiegają się i wypytują o świeżo narodzonego potomka, małżonkę itd.
Tak naprawdę wygląda życie w naszym osiedlowym sklepie Społem. W każdej placówce obowiązują niepisane, specyficzne zasady, które musisz poznać, żeby być zaakceptowanym. Nie znają cię, to nie zostaniesz miło obsłużony, niczego się nie dowiesz, jesteś intruzem. Wpadasz często – przechodzisz kolejne stopnie wtajemniczenia, dostaniesz wszystko z uśmiechem, miło i szybko. Nic dziwnego, że klienci najczęściej narzekają na obsługę.
A poza tym na ceny. Tu faktycznie panuje istne poplątanie z pomieszaniem. Jedne produkty są w świetnych cenach i dobrej jakości. Na widok innych portfel wyje z przerażenia. A do tego zdarzają się promocje, obok których nie wolno przejść obojętnie. A to czekoladki, a to kawa czy świetne dżemy w takich cenach, jakby przed chwilą zostały ukradzione z hurtowni. Nie ogarniesz zasady.
Nie ogarnia też samo Społem. Tym bardziej, że ten twór jest niesamowicie rozdrobniony. Większość sklepów wspólną ma tylko nazwę, chociaż wiele z nich i tak ma własne, funkcjonujące od lat brandy.
Niezłym przykładem działalności sklepów Społem jest kultowy warszawski Merkury, przy Placu Wilsona. Budynek stoi na skarpie, sklep ma 3 osobne poziomy. Górny to praktycznie delikatesy, świetnie zaopatrzone w garmażerkę, sery, wędliny, ryby etc. Dużo ludzi, ale kolejki szybko się przesuwają, spory wybór, wszystko działa jak sprawnie naoliwiony mechanizm, jest przejrzyście, szybko i całkiem niedrogo. Ale nie dostanie się tu np. pieczywa.
To można kupić w sklepie na poziomie -1. Ten lokal jest szary, smutny, nie ma tu wielu klientów, a panie z obsługi starają się nie rzucać w oczy i są skupione na rozmowach ze sobą. Aż nie chce się kupować. Na antresoli poziomu -1 jest świetnie zakamuflowana przestrzeń z przedmiotami codziennego użytku. Wpadają tu tylko ci, którzy na szybko muszą kupić tłuczek do mięsa, kij od szczotki, trzepaczkę do dywanów czy obrusik. O ile oczywiście wiedzą o istnieniu tego miejsca i nie wybiorą się z rozpędu do Ikei po drugiej stronie Wisły. Nie ma w tym wszystkim żadnej wizji i spójności.
Społem to w zasadzie luźna zbieranina kilkuset spółdzielni rozsianych po całym kraju. Niektóre mają po kilka sklepów, inne kilkadziesiąt. Część spółdzielni działa sprawnie, stawia na marketing, szkolenia personelu i jakość obsługi. Inne przędą tylko po to, by nie upaść. Brakuje im na przykład nieco bardziej scentralizowanego systemu zakupów. Niektóre spółdzielnie postawiły na współpracę z takimi dostawcami jak Eurocash, dzięki czemu mają mniej więcej jednolity asortyment. Inne zamawiają co popadnie i gdzie popadnie. Potrafią mieć na przykład świetne pieczywo, ale fatalne wędliny lub odwrotnie.
Mimo tych wad – wielu, ale nie wszystkich sklepów i spółdzielni – Społem pozostaje liderem pod względem liczby placówek, choć marnuje swój potencjał. Udział spółdzielni w krajowych handlu to zaledwie ok. 2 proc.
Społem kojarzy się z siermiężnym socjalizmem i marazmem, ale początki tej spółdzielni zrodziły się na fali XIX-wiecznych ruchów społecznych. Nazwę wymyślił Stefan Żeromski, a samo PSS Społem powstało w 1868 roku.
Dziś Społem jest luźnym zrzeszeniem, które od lat powtarza, że czas wyrwać się z zimowego snu, postawić na jakość i nowoczesność, ale z tych zapowiedzi nic nie wynika. Kolejni szefowie Krajowego Związku Rewizyjnego składają deklaracje, że Polacy lubią kupować w polskich sklepach. KZR zrzesza jednak tylko ok. 170 spółdzielni. Pozostałe działają całkowicie na własną rękę.
Obecny prezes Ryszard Jaśkowski twierdzi, że spółdzielnie mają już dość samodzielności. Przejawem tego ma być założona kilka lat temu Krajowa Platforma Handlowa Społem, która organizuje m.in. wspólne akcje promocyjne i zakupy. Jaśkowski zapowiada też stopniowe zacieśnianie współpracy między spółdzielniami i ogólnopolskie umowy handlowe. Planuje też odważny krok, czyli pozbawianie loga Społem tych placówek, które nie dostosowują się do współczesnych wymagań. Aczkolwiek o większości tych zapowiedzi czytam już od kilku lat. I nie zmienia się nic.
Plus tej sytuacji jest jeden. Społem, nawet jeśli się nie zmieni, to pozostanie typowo polską siecią handlową. Być może niektóre spółdzielnie upadną, inne sprzedadzą swoje sklepy, ale inne otworzą nowe. Poza tym Społem nikt nie kupi. Bo po prostu się nie da. To tak, jakby zaproponować właścicielowi parkingu, że kupi się cały teren wraz ze stojącymi na nim samochodami. Nie przejdzie.