Konserwanty, barwniki i inne dodatki lądujące w naszym jedzeniu nie cieszą się ostatnimi czasy zbytnią popularnością. Wśród Polaków zapanował szał na „zdrowe jedzenie” pozbawione „szkodliwej chemii”. – Ja wręcz szukam produktów z konserwantami. Szczególnie teraz zaczyna robić się ciepło – deklaruje tymczasem w rozmowie z nami prof. Krzysztof Krygier z Wydziału Nauk o Żywności Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.
Konserwanty to największe zło w dziejach ludzkości – powie to panu co druga gospodyni domowa. A pan profesor jakby dokładnie na przekór…
Ja wręcz szukam produktów z konserwantami. Szczególnie teraz zaczyna robić się ciepło i wyjeżdżam na działkę. Jest bardzo duża szansa, że bez konserwantów żywność od razu się popsuje, a paru gości otruje.
I zajada się pan tymi wszystkimi „E” dodawanymi do jedzenia? Słyszałem że to zabija.
O tym, że pan tak słyszał, nie wątpię. Wszystkie dodatki są uważane za zło. Jeżeli produkt spożywczy ma „E” w nazwie, to od razu staje się odpowiednikiem „czarnego luda”. Czy to ma sens? Absolutnie nie.
Bo?
Bo jedno „E” drugiemu nierówne. Część z nich to po prostu naturalne barwniki. E 140 barwi żywność na zielono i jest pozyskiwane ze szpinaku, E 101i zawiera witaminę B2 i jest całkowicie nieszkodliwe. E od numerów 300 do 399 to antyoksydanty, zabezpieczające przed jełczeniem. Większość z nich nie ma żadnego negatywnego wpływu na zdrowie i na jakość produktów. Wszystko co ma oznaczenie „E” musi być wcześniej dopuszczone do obrotu. Przejść precyzyjne badania na rakotwórczość, wpływ na metabolizm, alergie itd.
Ale moi znajomi wiedzą swoje.
Bo dochodzą do nich informacje od osób, które na żywności się nie znają. Wypowiada się w tych tematach wielu dietetyków-celebrytów bez kompetencji, którzy gdy zobaczą w składzie dziwnie brzmiące dodatki, to zaczynają się niezdrowo ekscytować. Tymczasem wystarczy spojrzeć na zalecenia żywieniowe, które publikują np. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) i Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności. Nie ma w nich ani słowa o tym, że zdrowa dieta to szukanie produktów bez konserwantów i dodatków.
Czytamy o zdrowej żywności w internecie w poszukiwaniu wiedzy, a w rzeczywistości stajemy się jeszcze głupsi?
To nie tylko moje zdanie. W USA zrobiono badania wśród dyplomowanych dietetyków. Zapytano ich: „jakie jest największe zagrożenie dla stosowania prawidłowej diety wśród Amerykanów”. 92 proc. z nich odpowiedziało: „internet”. Głupota pogania tam głupotę. Dzisiaj o żywieniu może pisać każdy – aktorzy, dziennikarze. Tę dezinformację napędzają producenci.
I co takiego słyszymy?
Mieliśmy już falę doniesień o oleju kokosowym, że jest bardzo zdrowy i z olejem palmowym – że szkodliwy. Wszystko oderwane od oficjalnych zaleceń żywieniowych np. WHO for Europe „12 kroków zdrowego odżywiania”. A przecież wystarczy tam zajrzeć.
Czego się jeszcze możemy dowiedzieć z takiej lektury?
Niedawno była nagonka na aspartam, a to najzdrowszy ze wszystkich słodzików. Jeżeli spojrzymy na wyniki badań toksykologicznych, to okazuje się że jest 10 razy zdrowszy od stewii (formalnie: glikozydów stewiolowych), która jest dzisiaj synonimem najzdrowszego produktu zastępującego cukier.
Ale na może na wszelki wypadek unikajmy tych konserwantów.
Lubię zadawać studentom jedno pytanie: „czy wolicie konserwanty w konserwie mięsnej – gdzie wiemy, ile ich dodajemy, bo to jest regulowane przepisami – czy jedzenie bez konserwantów i z ryzykiem, że może pojawić nam się jad kiełbasiany, który nas zabije”.
Mocno.
Konserwanty zostały wymyślone, by zwiększyć bezpieczeństwo żywności. Jeżeli chronimy produkt przed rozwojem drobnoustrojów, to przecież zwiększa to nasze bezpieczeństwo.
Kiedy jedzenie się zepsuje, zawsze możemy je wyrzucić.
To marnotrawstwo, a tendencja, żeby produkować je bez konserwantów się do tego przyczynia. Bez nich zawartość naszej lodówki pleśnieje w kilka dni. Inna sprawa, że nie potrafimy w lodówkach zachować odpowiedniego porządku. Powinniśmy używać systemu: co pierwsze weszło, pierwsze wychodzi. A my raz na miesiąc robimy porządki i wtedy się okazuje, że połowa rzeczy jest do wyrzucenia. Przychodzi nam to jednak bardzo łatwo. Ludzie wyrzucają tony żywności, bo stała się zbyt tania.
Wracając jeszcze do przetwarzania. Żywność jest generalnie zdrowsza niż kiedyś?
Pokaże to panu na przykładzie oleju.
?
Mamy dzisiaj do czynienia z nagonką na olej rafinowany. Podobno rafinacja niszczy tokoferole (związki chroniące organizm przed wolnymi rodnikami oraz przed stresem oksydacyjnym) i sterole.
A tak nie jest?
Badania pokazują, że dziś, przy nowoczesnej technologii, ubytek to 10-20 proc. Zalet jest za to dużo więcej. W kontekście psucia się jakości żywności wiele mówi się o zanieczyszczeniach przemysłowych. O tym, że jedzenie jest skażone wielopierścieniowymi węglowodorami aromatycznymi jak benzopiren. Jeżeli jednak benzopiren znajdzie się na nasionach, to potem pojawi się również w nierafinowanym oleju. Tym bardziej że jest rozpuszczalny w tłuszczu. Proces rafinacji nas przed tym broni. Co więcej, usuwa również zanieczyszczania mikrobiologiczne, pozostałości pestycydów i toksyny ze spleśniałych, źle przechowywanych nasion.
Czyli tzw. opinia publiczna nieco histeryzuje?
Działają słowa-wytrychy. Zewsząd słyszymy, że żywność przetworzona czy fast foody, to czyste zło. A przecież zamawiając fast-food możemy dostać hamburgera z wołowiną, w której jest o połowę mniej tłuszczu niż w żółtym serze. Ludzie irytują się, bo słyszą, że w pizzy albo we frytkach jest dużo szkodliwych dla organizmu izomerów trans. Nie wiem skąd biorą się takie historie. Od kilku lat frytki smaży się najpierw w fabryce, a potem w restauracjach. W obu przypadkach używa się oleju, w którym „transów” nie ma prawie w ogóle. Ale takie fałszywe informacje są w internecie żywe, jak nie przymierzając idee Lenina.