
Reklama.
Ustawa jest przygotowywana w błyskawicznym tempie. Jeszcze kilka dni temu nikt o niej nie słyszał, a już wczoraj została przegłosowana na komisji. Dziś z kolei będzie konsultowana na posiedzeniu plenarnym, a jutro najpewniej zostanie uchwalona przez Sejm.
W całej sprawie chodzi o to, że „zielone” elektrownie zarabiają nie tylko na sprzedaży prądu, ale i przyznawanych im „zielonych” certyfikatach, które odkupują od nich spółki energetyczne. Są one bowiem niezbędne, ponieważ zapewniają określoną pulę emisji megawatogodzin prądu. Im więcej chcesz go produkować, tym więcej certyfikatów potrzebujesz. O minimalnym popycie na certyfikaty decyduje rozporządzenie. Tegoroczne daje 15,4 proc. popytu w stosunku do całej sprzedawanej klientom energii.
Sprzedawcy energii mogą ewentualnie wpłacić na konto państwowego funduszu „opłatę zastępczą”. Wynosi ona jednak 300 zł za każdą megawatogodzinę, natomiast zielone certyfikaty są do kupienia na giełdzie za niespełna 30 zł. Po nowelizacji opłata spadnie z 300 zł do 92 zł.
Na ustawie najbardziej zyskają państwowe koncerny, a zwłaszcza Energa, która dzięki temu wyplącze się z niekorzystnych umów z prywatnymi inwestorami. Spółka, którą kontroluje Skarb Państwa, ma wciąż umowy długoterminowe na zakup certyfikatów od właścicieli farm wiatrowych. Tauron i Enea wypowiedziały takie umowy, przez co procesują się z inwestorami.