„Staropolski” znaczy przyjechał z Hiszpanii, a gryczany czytaj...kaszy gryczanej w nim tyle, co kot napłakał. Państwowa inspekcja przyjrzała się produktom, które możemy dostać w polskich sklepach. Na niemal 400 producentów nałożyła łącznie 133 decyzje dotyczących kar finansowych i nakazów prawidłowego oznakowania tego, co wysyłają na sklepowe półki.
Inspekcja Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych ogłosiła niedawno wyniki kontroli za pierwsze półrocze 2017 roku. Rezultaty są dość niepokojące. Wychodzi na to, że producenci coraz częściej nas oszukują, pisząc jedno na etykietach, a czym innym faszerując nam jedzenie.
– Producentom żywności zdarza się iść na łatwiznę. Ciężko powiedzieć na ile jest to jednak celowe. Część z nich nie ma swoich laboratoriów i nikt nie ocenia zgodności produktów z etykietami. Wyliczają zawartość składników na podstawie tabel. A tu o błąd bardzo łatwo – słyszę w Centrum Dietetyki Stosowanej.
W nieco inne tony uderzyła w rozmowie z portalem trojmiasto.pl dietetyczka Weronika Górska, która zauważyła, że o składzie produktów często decyduje rachunek ekonomiczny, a nie opinia technologa. – Azotyny i azotany, fosforany, wzmacniacze smaku i zapachu, regulatory kwasowości i konserwanty pozwalają w znacznym stopniu obniżyć koszty produkcji poprzez zwiększenie trwałości, objętości, atrakcyjności wizualnej – opowiadała.
Odsetek źle oznakowanych produktów poszedł w górę o 11,8 proc. w przypadku alkoholi i ponad 8 proc. w przypadku przetworów mięsnych. Czego dotyczyły oszustwa? Wśród najczęściej wymienianych pojawiło się np. deklarowanie składników, których w środku nie znajdziemy i zaniżanie zawartości mięsa, tłuszczu, białka, soli i wody.
Przykłady? W chlebie określonym górnolotnie jako gryczany, kaszy gryczanej było zaledwie...10,5 proc. – Takie praktyki, choć nie zagrażają zdrowiu, to oszukiwanie klientów. Producent bazował na popularności kaszy gryczanej, którą klienci kupują ze względu na walory zdrowotne. – zauważa ekspert. Przepisy określają tymczasem, że odsetek powinien sięgać co najmniej 30 proc.
Drobne nieuczciwości nie ominęły także mięsa. Producentom zdarzało się "zapominać" o niektórych składnikach, zawyżać zawartość "mięsa w mięsie", a z drugiej strony - niedoszacowywać zawartości wody. Mylono się nawet w przypadku alkoholu, błędnie oceniając moc trunków wrzucanych na rynek.
W kozi róg producentów zapędzają również marketingowe ciągoty. Twórcy raportu zauważają, że „stosowanie jedynie nazwy fantazyjnej” (np. chleb podlaski, chleb królewski) uniemożliwia nam rozpoznanie, jakiego rodzaju pieczywo kupujemy.
Wspomniany marketing to zresztą niewyczerpany powód do żartów. Inspektorzy wytknęli również producentom używanie takich nazw jak „staropolska” w odniesieniu do...destylatu jarzębinowego pochodzącego z Czech i zagęszczonego soku z białych winogron z Hiszpanii. Z podobnym przypadkiem możemy się zresztą spotkać, widząc produkt określony jako „domowy” albo „wiejski”.
To, że producenci umieszczają takie hasła na etykietach (choć w tym przypadkach ryzykowali przecież bycie zdemaskowanym) nie dziwi Wojciecha Walczaka z agencji marketingowej Melting Pot. – Wydawałoby się, że niektóre tricki w marketingu są już zużyte. Ale w skali masowej wciąż są działają. Człowiek potrzebuje prostych komunikatów, z którymi może poczuć się lepiej. Widzimy chleb królewski i na nieświadomym poziomie uznajemy, że jest lepszy od zwykłej kajzerki. Co może też uzasadnić wyższą cenę – opowiada. Zauważa też, że takiemu nazewnictwu sprzyja klimat polityczno-społeczny, który gloryfikuje wszystko to, co staropolskie, tradycyjne i regionalne. – Konsumenci chcą tego słuchać, chcą w to wierzyć – dodaje.
Fantazja poniosła również jednego z producentów przy projektowaniu grafik. W raporcie czytamy, że jeden z wyrobów został oznaczony górą i i „określeniem odnoszącym się do Tatr”. Problem w tym, że z tego regionu pochodził tylko jeden składnik.
Efekt? Inspektorzy JHARS wydali 133 decyzje, z czego 80 z nich dotyczyło nałożenia kar pieniężnych na kwotę 127 tys. złotych. Reszta z nich dotyczyła nakazów prawidłowego oznakowania, nawet zakazów wprowadzania produktów do obrotu.
Czy jesteśmy w stanie obronić się przed takim praktykami na własną rękę? – Na pierwszy plan wysuwa się czytanie etykiet. Dzięki temu wiemy bowiem, z jakich składników powstał produkt – podane są one od największej gramatury do najmniejszej. Jeśli skład jest zbyt długi (3-5 składników to idealna wartość) lub w naszej domowej kuchni nie znajdziemy większości składowych – odłóżmy go na półkę – opowiada dietetyk Marzena Kasprzak. Ekspertka radzi również, by pytać ekspedientów o skład produktów kupowanych przez nas na wagę – mają oni obowiązek przedstawić go nam jeśli żywność nie jest opakowana i nie zawiera etykiety.
Tegoroczny raport nie jest rzecz jasna pod tym względem wyjątkiem. W 2015 roku inspekcja informowała na przykład, że producent na produktach przywiezionych z Rosji pisał, że pochodzą z Bułgarii. Inną „pomyłką” było wpisanie Chin zamiast Indii.