Wicepremier Morawiecki chyba zapomniał, że Skarb Państwa jest również pracodawcą. Na jego pełne dumy zapewnienia o doskonałym stanie państwowych funduszy momentalnie zareagowali pracownicy budżetówki. Gdyby spełnić ich finansowe żądania, z nadwyżki budżetowej nie zostałoby praktycznie nic.
– Jeżeli czytamy, że po pierwszym półroczu mamy 6 miliardów nadwyżki budżetowej a wczoraj podano, że dojdzie do tego kolejny miliard, to nie rozumiemy zamrażania nam puli wynagrodzeń na przyszły rok. Dodajmy, że odbywa się to przy jednoczesnym zwiększaniu zakresu obowiązków, bo przecież czeka nas reforma sądownictwa. A to właśnie tzw. "doły" będą musiały wziąć na swoje barki pracę związaną z kolejnymi reformami – mówi w rozmowie z INN:Poland Marcin Puźniak, pełnomocnik Międzyzakładowej Organizacji Związkowej NSZZ "Solidarność" Pracowników Sądownictwa.
Pracownicy sądów jako jedni z pierwszych zareagowali na słowa Morawieckiego. Faktycznie – ich pensje są de facto zamrożone i to od roku 2009. Jedynie w zeszłym roku udało im się wywalczyć niedużą podwyżkę.
– Uważamy, że to jest trochę niesprawiedliwe, więc postanowiliśmy się przypomnieć. To nie jest kategoryczne żądanie z określeniem wysokości podwyżek, bo wiemy, że budżet jest dopiero planowany. Po prostu chcemy zasygnalizować swoją obecność i pokazać w jakiej jesteśmy sytuacji – mówi nam Puźniak.
W sądach nie zarabia się kokosów. Zwykli urzędnicy rzadko kiedy dobijają do 3 000 zł pensji brutto.
– Pensje pracowników sądownictwa nie są wysokie. Zależy to oczywiście od zaszeregowania danej osoby, bo mamy różne grupy. Pojęcie "pracowników sądownictwa" jest bardzo szerokie, bo są tam i i dyrektorzy, i asystenci sędziów, urzędnicy czy pracownicy obsługi. Średnio to naprawdę nie są duże kwoty. Nas najbardziej uwiera to, że mimo, iż pracujemy bezpośrednio z sędziami, przy tych samych sprawach, to od lat nie dostajemy podwyżek. Niezrozumiałe dla nas jest to, że sędziowie niezależnie od wyników i ocen, mają automatyczne roczne podwyżki. U nas tego nie ma, nasze wynagrodzenia przez szereg lat było zamrożone – mówi Puźniak.
– Kilka lat temu rządzący próbowali zamrozić podwyżki sędziom, skończyło się to ich wielkim protestem i z pomysłu się wycofano. A my podwyżek nie mamy, czujemy się trochę jak pracownicy wymiaru sprawiedliwości drugiej kategorii – dodaje.
Podobna sytuacja jest choćby w wojsku. Żołnierze co prawda dostali kilka podwyżek – ok. 300 zł w 2012 roku, kolejne w 2016 roku i na początku 2017 roku, wynosiły one ok. 200 zł. Mimo wszystko uposażenia żołnierzy są dość niskie. Komandor Wiesław Banaszewski, przewodniczący Konwentu Dziekanów Korpusu Oficerów Zawodowych, tłumaczy nam, że pensje wojskowych oparte są o tzw. kwotę bazową. Wynosi ona dokładnie 1523,29 zł a żołnierze zarabiają średnio tę kwotę pomnożoną przez 3,2. Wychodzi 4874 zł brutto. Ale to średnia, szeregowy dostaje tylko 3200 złotych brutto.
– Biorąc pod uwagę charakter realizowanych, przez żołnierzy poszczególnych korpusów kadry zawodowej, zadań, a także odpowiedzialność za podwładnych, których w zależności od szczebla dowodzenia może być kilku, kilkadziesiąt czy kilka tysięcy oraz za wielomilionowej wartości uzbrojenie i sprzęt wojskowy nie możemy powiedzieć, że uposażenie żołnierzy zawodowych jest zadowalające – mówi komandor.
Wojskowi zaapelowali do Ministerstwa Obrony Narodowej o podwyższenie mnożnika do poziomu 3,4, czyli mniej więcej o 280 zł na żołnierza. Łączna kwota na wojskowe pensje podniosłaby się o 280 mln zł rocznie.
– Służba wojskowa nie jest pracą i nie może być w żaden sposób do niej przyrównywana. Stąd też nie każdy może zostać żołnierzem, a selekcja jest długotrwała i wymagająca. Poza prawami, których mamy znacznie mniej niż zwykli obywatele i służby mundurowe, obowiązuje nas, m.in., karność oraz całkowite oddanie służbie i związana z nią dyspozycyjność, przekładająca się na nasze rodziny, z którymi bardzo często przychodzi nam żyć w rozłące – mówi w rozmowie z INN:Poland kmdr Banaszewski.
W tyle za żołnierzami i pracownikami sądów nie chcą pozostać pracownicy służby cywilnej, czyli – w pewnym uproszczeniu – urzędnicy państwowi. Ich zarobki również są zamrożone od 2009 roku, niewielkie podwyżki wynikają raczej z oszczędności urzędów a nie zaplanowanej akcji rządów. Szeregowi pracownicy Urzędów Wojewódzkich nierzadko zarabiają kwoty ledwo przekraczające 2 000 zł brutto. Nic dziwnego, że żądają podwyżek.
Spełnienie ich postulatów kosztowałoby budżet państwa ok. 1,2 mld złotych. Trudno oceniać, czy to dużo, skoro urzędnicy zarabiają średnio mnożnik 1.61 od kwoty bazowej. Daje to niewiele ponad 3 000 złotych brutto, czyli również niewiele ponad 2 000 zł "do ręki".
Jeszcze dalej idą nauczyciele. Prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego, Sławomir Broniarz rozpoczyna walkę o 10 proc. podwyżkę pensji nauczycieli. I również argumentuje to świetną sytuacją budżetu państwa. Sęk w tym, że spełnienie żądań nauczycieli kosztowałoby budżet aż 4 mld złotych.
Ale nauczycieli przebijają pracownicy ZUS. Już za kilka miesięcy będą musieli zmierzyć się z armią ponad 300 tysięcy nowych emerytów. Spodziewają się nawału pracy i zażądali aż 700 złotych podwyżki. Na razie w tym roku dostali 2 razy po 150 złotych, ostatnia podwyżka była uchwalona w trybie niemal ekspresowym – została przyznana 1 sierpnia. Gdyby spełnić ich żądania, budżet musiałby wyłożyć prawie 400 mln zł rocznie.
Wygląda więc na to, że jeśli faktycznie ministrowi Morawieckiemu udało się oszczędzić prawie 6 mld złotych, a co do tego nie ma pewności, to dobra sytuacja ekonomiczna powinna odbić się również na pracownikach budżetówki. Spełnienie żądań wszystkich grup, które proszą o podwyżki, pozbawiłoby budżet ewentualnej nadwyżki.