Sting to jeden z tych artystów, którzy dominują i w niskich, i w wysokich częstotliwościach.
Sting to jeden z tych artystów, którzy dominują i w niskich, i w wysokich częstotliwościach. Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Reklama.
Artykuł opisujący badanie, pojawił się na łamach prestiżowego magazynu „Proceedings of the National Academy of Sciences”. Jego wnioski – przynajmniej instynktownie – można odbierać jako oczywiste, ale nie wszystkim się spodobają.
Naukowcy konstatują, że grana zespołowo muzyka to szereg częstotliwości, ma charakter wielogłosowy czy polifoniczny. Instynktownie słuchacze wychwytują te najwyższe: zwykle jest to najważniejsza melodia, najłatwiej wpadająca w ucho i stająca się charakterystycznym, rozpoznawalnym elementem danego utworu. Odpowiada za nią wokalista czy któryś z muzyków grających na instrumencie takim jak gitara, klawisze, skrzypce czy saksofon.
Niespodzianka pojawiła się jednak na kolejnym etapie badań: gdy naukowcy zaczęli puszczać audytorium muzykę, w której warstwę melodyczną nieco przesunięto w stosunku do wybijanego rytmu – tak by pojawiała się chwilę wcześniej lub później. I okazało się, że słuchacze znacznie łatwiej wychwytywali tę nierówność, gdy to niskie dźwięki były przesunięte w stosunku do rytmu. W przypadku wysokich dźwięków – owych wpadających w ucho melodii – niedoskonałość nie była tak rażąca, by zwrócić uwagę audytorium.
Oznacza to ni mniej ni więcej, że perfekcja artystów na scenie opiera się na partiach instrumentów „pracujących” na niskich częstotliwościach: jak gitara basowa czy kontrabas. Widzowie na koncercie łatwiej przymkną oko na wpadki wszystkich innych, a jednocześnie mylący się basista, zawsze wpadnie w ucho, nawet jeśli towarzyszyć mu będą wirtuozerscy soliści. Ironia losu.
źródło: pnas.org