Bartłomiej Paprocki pokazał smutny obraz Polski, w której nie brak ekonomicznych niewolników – ludzi, którzy muszą stawać na głowie, by utrzymać się z ciężko zarobionej, ale uwłaczającej pensji. Ratownik z Wojskowego Instytutu Medycznego powiedział przy okazji całą prawdę o szpitalnych oddziałach ratunkowych (SOR-ach) i pracy ratownika.
Paprocki udzieli wywiadu portalowi Forsal. Zdradza, że wielu ratowników musi pracować na dwa etaty – inaczej nie mają szans, by zarobić na utrzymanie. – Zacznijmy zarabiać tyle, co w Lidlu, czyli 3200 zł brutto. Syn koleżanki pielęgniarki zarabia tam więcej niż ona po kilkunastu latach pracy w szpitalu – wyjaśnia.
W efekcie ratownicy nie są wypoczęci, a to oczywiście odbija się na pacjentach. Niskie zarobki i przemęczenie sprawiają, że ludzie wybierają pracę za granicą. – Jeżeli ratownik jest wypoczęty, to ma lepszy stosunek do pacjenta. Jednak jeśli się nie zmieni system, to wszystko się rozleci z powodu braku personelu. Wiele osób od nas wyjeżdża do Norwegii czy Holandii – dodaje.
Paprocki sam zarabia grosze. Przy większej liczbie dyżurów dostaje na rękę 2200 zł. Podkreśla, że to mniej niż w sklepie na kasie. – Wiem, że pieniądze to nie wszystko. Pielęgniarka, która ma troje dzieci, musi pracować na dwa etaty, inaczej nie da rady wyżyć. Gdyby ona i jej koleżanki zaczęły pracować na jednym etacie, to okazałoby się, że nie ma kto się zajmować pacjentami. Ale praca na dwa etaty to szybsze wypalenie – mówi.
Ratownik medyczny twierdzi, że w szpitalnych oddziałach ratunkowych nie dzieje się dobrze, bo rząd nie dąży do zmiany, ale rości sobie przywileje. – Jeśli jakiś minister przyjechałby na SOR i najpierw poczekałby godzinę albo dwie do badania kwalifikacyjnego, a potem znów poczekał osiem godzin na wyniki badań, to na SOR-ach szybko by się coś zmieniło. Teraz jest tak, że minister, jego rodzina czy znajomi ani chwili nie czekają – podsumowuje.