Sprowadzanie pracowników ze Wschodu miało być prostym sposobem na załatanie niedoborów kadrowych. Niewykwalifikowani Ukraińcy, w przeciwieństwie do większości Polaków, wciąż nie mają bowiem problemu z pracą za pieniądze nieco powyżej płacy minimalnej. Pojawił się jednak mały problem – część z nich nie zna naszego języka, a sieć zdaje się nie robić nic, by ten stan rzeczy zmienić.
Prawdopodobnie każdy z nas zetknął się już z ukraińską częścią personelu Biedronki. Ludźmi w przeważającej większość szalenie miłymi, mającymi jednak jedną wadę. Komunikacyjną. A dokładniej – jej braku. Nie mówimy tu o biegłym posługiwaniu się naszym językiem, a o podstawowej jego znajomości.
– Jestem zażenowany obsługą na powierzchni marketu a raczej jej brakiem w ojczystym języku. Na sali znajdowało się pięć osób, które nie mówiły po polsku. Co gorsza one nie rozumiały co się do nich mówi. Nie potrafiły udzielić informacji na temat lokalizacji produktu. (…) W dniu dzisiejszym nie otrzymałem żadnej pomocy w tej biedronce gdyż nikt nie rozumiał co się do niego mówi (pis. oryg. - red.) – napisał do portalu trojmiasto.pl zbulwersowany pan Karol. Mężczyzna opisywał historię, która miała wydarzyć się w dyskoncie w miejscowości Banino w województwie pomorskim.
Ten moment musiał w końcu nastąpić. Część obcokrajowców naszego ojczystego języka z różnych względów po prostu nie zna. A klienci mają przecież prawo oczekiwać od obsługi sklepu, by ta potrafiła wskazać lokalizację konkretnego produktu.
– Nie jest to pierwszy taki przypadek w tym markecie. Ostatnio posadzono na kasie Ukrainkę która również nie rozumiała po polsku. Konkluzja tej wypowiedzi jest następująca, po co otwierać sklep w niedzielę skoro nie ma się obsady którą może pomóc klientowi? – ciągnął zbulwersowany czytelnik. Na podobne historie w internecie można natknąć się na każdym kroku.
– Zatrudniają Ukraińców w Biedronce. Ludzie ci nie znają w ogóle języka polskiego ! Jak się o coś zapytam to coraz częściej słyszę " Nie znaju ". Masakra jakaś! – komentuje internautka „Jolka”
Przewodniczący NSZZ "Solidarność" pracowników Biedronki Piotr Adamczyk mówi, że z tak skrajną sytuacją, jak opisywana na początku, jeszcze się nie spotkał, ale historia go specjalnie nie dziwi. – Jeden Polak siedział na kasie, drugi był zapewne w biurze. I okazało się, że klient ma problem z uzyskaniem informacji o asortymencie od zagranicznego pracownika – zauważa.
I dodaje, że problem dotyka nie tylko klientów, ale również i samych pracowników. – To może być też kłopotliwe dla kierowników sklepów. Trudno wytłumaczyć reszcie pracowników, co mają robić, a czego im nie wolno – opowiada Adamczyk.
Problemy z komunikacja nie pojawiają się jednak wszędzie. Leszek, pracownik jednej z warszawskich Biedronek wspomina, że z barierą językową spotykał się sporadycznie. – Zdarzało się jednak, że opadały mi ręce. W trakcie zastępstwa spytałem się jednego z kolegów o wyjście po zakończeniu zmiany. Ten stanął jednak zakłopotany i nic nie powiedział. Po chwili usłyszałem ukraińsko-polską mieszankę utrzymaną w przepraszającym tonie – relacjonuje. Nie udało mu się jednak niczego zrozumieć.
– W maju natrafiłem na Ukrainkę, która akurat wykładała towar. Spytałem się, gdzie mogę znaleźć kierownika. Nie miała pojęcia, o czym mówię – dorzuca do tego Adamczyk.
O komentarz do sytuacji poprosiliśmy biura prasowe Jeronimo Martins. Zapytaliśmy o to, czy pracownicy, którzy nie mówią płynnie po polsku, mogą liczyć na kursy językowe, i czy obowiązują limity dotyczące tego, jaka część obsługi sklepu powinna porozumiewać się w języku polskim. Odpowiedź uzyskaliśmy po publikacji. Można się z nią zapoznać na końcu tekstu.
Z wypowiedzi przewodniczącego "Solidarności" wynika, że nie podjęto do tej pory konkretnych działań, które mogłyby zapobiec nasilaniu się problemów z komunikacją w przyszłości. – Nie mam żadnych informacji o kursach językowych prowadzonych czy finansowanych przez Jeronimo Martins. Prawdopodobnie każdy pracownik musi radzić sobie na własną rękę – mówi. Trudno jednak oczekiwać, że osoby zarabiające 2450 zł brutto rzucą się na doszkalanie po godzinach. By ułatwić sobie życie dyskont wprowadził za to...wewnętrzne procedury szkoleniowe w języku ukraińskim.
[AKTUALIZACJA]
Otrzymaliśmy od biura prasowego Jeronimo Martins oficjalne stanowisko. Dowiadujemy się z niego, że wśród pracowników sieci są "przedstawiciele kilkunastu narodowości, w tym również z Ukrainy, szczególnie w sytuacjach, gdy nie ma możliwości znalezienia kandydatów z lokalnego rynku pracy. Z uwagi na specyfikę branży te osoby przede wszystkim podejmują pracę w centrach dystrybucyjnych oraz w sklepach, na stanowiskach nie wymagających kontaktu z klientami."
Jeronimo Martins podkreśla, że na chwilę obecną stosunek cudzoziemców świadczących usługi na rzecz Biedronki i zatrudnionych w Biedronce do liczby zatrudnionych ogółem jest niewielki i stanowi ok. 2 proc., będąc na zbliżonym poziomie w różnych regionach Polski.
– Nawiązując współpracę z obcokrajowcami, nie wymagamy egzaminu z języka polskiego, ale upewniamy się, czy dana osoba potrafi się nim posługiwać w stopniu umożliwiającym pełnienie danej funkcji, tj. przykładowo na stanowisku związanym z obsługą klientów potrzebna jest co najmniej komunikatywna znajomość języka polskiego – czytamy w komunikacie.