Internetowe „challenge” to nie chwilowa moda, tylko odpowiedź na ponadczasowy problem: zapotrzebowanie na adrenalinę, które tkwi w każdym z nas. Im bardziej spokojne społeczeństwo, które połowę dnia spędza w pracy za biurkiem, tym większe zapotrzebowanie na tego rodzaju –
nie zawsze rozsądne – zabawy.
Najbardziej podatne na wpływy są dzieci i nastolatki. W ostatnim czasie media donosiły o dziewczynce z USA, która wypiła przez słomkę wrzącą wodę. Wszystko za namową kuzyna, który widział na YouTube'ie człowieka, który pije wrzątek. Ośmiolatka trafiła do szpitala. Mimo wysiłków lekarzy, dziecka nie udało się uratować – zmarło po paru miesiącach.
– W moim gabinecie znaleźli się rodzicie dziewczynki, która była zafascynowana różnego rodzaju wyzwaniami. Wraz z rówieśnikami prześcigała się w tym, kto szybciej wykona internetowe „challenge”. Jeśli rówieśnicy uznają jakieś wyzwanie za atrakcyjne, to nawet jeśli dziecku przejdzie przez głowę, że jest ono niebezpieczne, i tak pójdziemy za grupą. W wypadku tej pacjentki skończyło się to okaleczeniem (zadanie polegało na wyrysowaniu nożem rysunku na ciele), ale na szczęście opiekunowie w porę zauważyli problem i zgłosili się do mnie – mówi w rozmowie z INN:Poland Katarzyna Kucewicz, psycholog i psychoterapeuta z ośrodka psychoterapii i coachingu Inner Garden.
Przykładami ekstremalnie głupich i niebezpiecznych wyzwań są m.in. jedzenie kukurydzy z włączonego wiertła wiertarki, picie wybielacza czy... oblewania ciała substancją łatwopalną i podpalanie się. Efekty? Brak zębów, zaawansowane poparzenie organów wewnętrznych i zewnętrznych, a nawet śmierć. Najbardziej drastycznymi przypadkami są losy nastoletniej Azjatki i młodego Afroamerykanina, którzy trafili do szpitala z poważnymi oparzeniami po tym, jak – nie zdając sobie sprawy z zagrożenia – podpalili się. Niebezpieczne zadania interesują jednak nie tylko młodych ludzi, ale i dorosłych.
Wynika to z tego, że kultura masowa promuje tych, którzy stawiają na ryzyko i walkę, a bycie normalnym i spokojnym nie są bynajmniej w cenie. Internet stwarza szansę zostania mikro-celebrytą każdemu z nas, a to przekłada się na większą akceptację siebie. Zdaniem Kucewicz, jeśli „challenge” mają globalny zasięg, a my publikujemy je na Facebooku czy Instagramie, jest to związane z potrzebą akceptacji i aplauzu ze strony innych. W ten sposób na chwilę możemy podwyższyć samoocenę. Im osoba bardziej asertywna, tym trudniej nakłonić ją do udziału w niebezpiecznej grze.
Aby zrozumieć tak dużą popularność internetowych wyzwań, należy pamiętać, w jakich czasach żyjemy. Tkwi w nas potrzeba życia na adrenalinie. Nasi przodkowie, polując czy walcząc z innymi plemionami, mieli ją na co dzień. Dzisiejsze społeczeństwo musi sięgać po inne sposoby na zapewnienie sobie silnych emocji.
– Dawniej ludzie sprawdzali się na innych polach, natomiast teraz, kiedy czasy są spokojne, potrzebujemy ekstremalnych wyzwań, żeby poczuć adrenalinę. Wyzwanie to stymulant, który działa podobnie jak oglądanie horroru: w kontrolowanych warunkach podnosi poziom adrenaliny – przekonuje Kucewicz.
To jednak nie jedyny aspekt, który wpływa na popularność „challengów”. Dla ludzi liczy się także rywalizacja: nie tylko na polu walki czy sportu, ale i dyskusji intelektualnych. Potrzebę konkurowania z innymi mamy zakorzenioną od zarania dziejów. – Wielu z nas lubi rywalizację. Żyjemy w rzeczywistości, gdzie każdy jest przekonany, że musi wyznaczać sobie ciągle kolejne cele, stąd tak duża popularność coachingu. Satysfakcja po wykonaniu wyzwania jest ogromna, dlatego ludzie tak bardzo je lubią – dodaje psycholog.
Udział w „challengu” często spowodowany jest też tym, że nasze dokonanie trafia do Internetu, gdzie łatwiej znikają hamulce. – Kiedy publikujemy jakieś treści w Internecie, możemy je dowolnie modyfikować (dodajemy np. filtry czy muzykę). Zyskujemy tym samym poczucie kontroli. Zdaje nam się ponadto, że wszystko, co opublikujemy w sieci, możemy usunąć, dlatego jesteśmy bardziej odważni – mówi nam Natasza Chmielewska, psycholog i psychoterapeuta w Pracowni Rozwoju Osobistego PRO.