Znalazła sposób na sukces w branży wnętrzarskiej. Wystarczyło przemeblować swoje życie - kilka razy
Karolina Pałys
13 grudnia 2017, 19:59·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 grudnia 2017, 19:59
Kobieta - raz; bez doświadczenia biznesowego - dwa; z wykształceniem artystycznym - trzy; chce założyć rodzinę - cztery… Brzmi jak lista argumentów, które podczas rozważań nad porzuceniem kierowniczego stanowiska w korporacji i rozpoczęciem własnej działalności wpisuje się raczej po stronie “przeciw”. Agnieszka Pudlik zrobiła dokładnie na odwrót - znalazła niszę, w której potencjalne minusy można było zamienić na plusy.
Reklama.
Postawiła na wnętrzarstwo - dziedzinę z potencjałem komercyjnym, ale jednocześnie bliską jej artystycznym korzeniom. Poza tym, w przemeblowywaniu, tym dosłownym i tym metaforycznym, właścicielka sieci salonów BBHome miała już spore doświadczenie. Nic dziwnego, że marka dobrze radzi sobie na rynku - w myśl zasady, że wnętrza odzwierciedlają nasz charakter, kto lepiej doradzi nam w tej kwestii, jeśli nie osoba, która własne zawodowe życie urządzała na nowo już kilka razy? W teorii - brzmi jak recepta na sukces. W rzeczywistości, sprzedaż mebli i wnętrzarskich akcesoriów to rynek, który pod względem biznesowym przypomina pole minowe.
Wywodzi się pani ze świata artystycznego.
Tak, skończyłam konserwację malarstwa, potem projektowanie graficzne.
Potem weszła pani do świata biznesu - jeden i drugi to, przynajmniej stereotypowo, męskie domeny.
Współczesność wygląda inaczej. Dzisiaj te światy się przenikają. Rzeczywiście, są może zawody, zbliżone do mojego, zdominowane przez mężczyzn - na przykład architektura. Wnętrza to zupełnie inna historia, bo tu właśnie kobiety mają swoje pięć minut.
Nie wszystkie prowadzą własny biznes.
Nie chcę tu wyciągać wniosków politycznych, ale wydaje mi się, że mamy dzisiaj równouprawnienie - mimo wszystko. Jak się chce, to można. Może jest trudniej, ale można. Mój przykład potwierdza, że historie, które znamy z pism kobiecych, to dzisiaj codzienność.
Co ma pani na myśli?
Tak naprawdę dzień, w którym zrobiłam dyplom z konserwacji, to był ostatni mój dzień kontaktu z zawodem wyuczonym. To był czas przemian - mężczyźni handlowali na wschodniej granicy komputerami, ja postanowiłam zająć się branżą, która wtedy się rodziła, czyli projektowaniem graficznym.
Spory przeskok - od sztalug do monitora.
Nowego zawodu uczyłam się praktycznie od zera. Kiedy umiałam już całkiem sporo, czyli na przykład robić przygotowanie do druku dla wielkich drukarni, okazało się że mimo to wciąż robię wizytówki i ulotki A4. Wtedy postanowiłam przeprowadzić się z Krakowa do Warszawy i zobaczyć, jak wygląda praca w reklamie - w ATL-u, w międzynarodowym otoczeniu i z międzynarodowym know-how.
Kolejna zmiana - tym razem i miejsca, i branży.
I cenne doświadczenie. W korporacji - dużej sieciowej agencji reklamowej. Znowu zaczynałam od zera, ale dość szybko udało mi się przejść parę kroków do przodu. Byłam zdeterminowana, nie miałam rodziny. Kiedy doszłam do stanowiska zastępcy dyrektora kreatywnego, uznałam…
Zgadnę: że czas na zmiany.
… że czas już w końcu założyć rodzinę. Nie mogłam dalej “ciągnąć” pracy w korporacji, nocnych montaży, pracy w nieprzewidywalnych godzinach... Świat korporacyjny wymaga poświęcenia życia prywatnego i to dlatego mężczyźni mają szansę w nim dominować.
W związku z tym, po raz kolejny, musiałam całkowicie zmienić życie zawodowe i branżę. Wbrew mojej życiowej historii, zarządzanie zmianą nie jest moim ulubionym zajęciem, a samo słowo “zmiana” niekoniecznie kojarzy się z „challenge” i „opportunity”, często budzi lęki i wahania. Zdaję sobie sprawę, że są momenty, w których należy podejmować ”męskie” decyzje, nawet pomimo faktu, że nie da się do końca oszacować ryzyka, jakie się z nimi wiąże. Uciekając od szowinistycznych porównań - można w kółko jeździć samochodem po rondzie, ale w końcu trzeba zjechać, bo robi się niedobrze.
Zmiana jako motor rozwoju - z pewnością działa. Ale nie wierzę, że własny biznes nie wymaga poświęcenia i zarywania nocy.
Wymaga, ale mimo wszystko, daje dużą niezależność. Można samemu gospodarować swoim czasem. Stres jest inny. Nie mniejszy, ale inny.
Dlaczego wybrała pani akurat wnętrzarstwo?
Mam artystyczną duszę, interesuje mnie sztuka. Może nie byłam wykształcona kierunkowo, ale jednocześnie wiedzę w temacie wnętrzarstwa miałam większą, niż inni.
Z samą branżą wiązałam i wiążę duże nadzieje.W ostatnich latach przeżywała najpierw upsy, a potem downsy związanie, najpierw ze światowym załamaniem się rynku nieruchomosci w USA, potem ze zmianą kursu franka co dla kredytów hipotecznych zawieranych w tej walucie miało niebagatelne znaczenie. Dzisiaj jednak, stopniowo, ten sektor gospodarki rośnie.
Nie do przecenienia jest moda dużego nacisku na lifestyle w mediach. Telewizja, popularyzując programy o gotowaniu i kuchniach świata stała się kołem zamachowym biznesu restauracyjno-spożywczego. Teraz analogicznie popularyzuje „mój” temat. Dostarcza wiedzy, porządkuje gusty, pokazuje trendy i możliwości kształtowania przestrzeni. Do niedawna tej świadomości w Polsce w ogóle nie było.
Kiedy my uczyliśmy się doceniać wnętrzarstwo, pani uczyła się, jak funkcjonuje branża.
Tak, i przyznam szczerze, że wiele rzeczy mnie w związku z tym zaskakiwało - na przykład to, że jako tak mała firma jestem w stanie produkować meble według własnych projektów i to w fabrykach umiejscowionych tysiące kilometrów stąd, na Dalekim Wschodzie.
Nie zapomnę nigdy swojej pierwszej podróży do Chin 8 lat temu. Podeszłam do niej bardzo „lekko” wychodząc z założenia, że jeśli Marco Polo na jucznym koniu, bez komórki i laptopa sobie poradził, to ja w XXI wieku tym bardziej. Rzeczywistość okazała się bardziej złożona. Sukces nastąpił choć pokonanie bariery kulturowej i dostosowanie się do panujących tam konwencji biznesowych nie było łatwe.
Pani projekty to część asortymentu. Są też inne marki.
Tak. Produkcja to jedno, dostawcy z Polski i Europy Zachodniej - drugie. Jednak obecnie, ze względu na mało korzystne kursy walut, kupowanie rzeczy w zachodniej Europie i sprzedawanie w Polsce jest, w tej branży, trudną zabawą. Brandy muszą być znane, żeby uzasadnić wysoką cenę ich produktów. Ta konkurencja cenowa jest w tej chwili bardzo zacięta.
Ceny mebli i akcesoriów wnętrzarskich są wysokie, te z pani “półki” też nie należą do tanich.
Nie zgadzam się. BBHome to półka średnia. Proszę spojrzeć na popularne polskie marki meblarskie. Kiedyś proponowały produkty bardzo tanie, dzisiaj podnoszą ceny. Ceny sof ikeowskich, tych, które mamy w BBHome oraz tych dostępnych w polskich sieciówkach bardzo się do siebie zbliżają.
My jednak proponujemy inne otoczenie. Jest ono bardziej, powiedzmy up-marketowe. Może te dodatki tworzą właśnie takie wrażenie luksusu. Ale to jest średni sektor cenowy.
Zakładając biznes, chciałam się wstrzelić właśnie w potrzeby klasy średniej. Chciałam być idealną ofertą pomiędzy sieciówkami, a sklepami z markowym, designerskim asortymentem. Dla tej klasy, która w moim mniemaniu miała rosnąć, powiększać się, miałam być taką najlepszą propozycją.
A jeśli chodzi o charakter BBHome - jakie były założenia?
Wydaje mi się, że przez te kilkanaście lat działalności BBHome w jakimś sensie niosło ten wnętrzarski kaganek oświaty, jeśli chodzi o nowoczesną klasykę. Wprowadzaliśmy trendy i produkty, których wcześniej na polskim rynku nie było.
Co na przykład?
Wcześniej dominowały dwa style: skandynawsko-ikeowski i “dworek polski” z takim, powiedziałabym, niemieckim zacięciem. My jako pierwsi proponowaliśmy połączenie szkła i metalu, które dzisiaj mają wszyscy. Lustra dekoracyjne - też byliśmy pierwsi idąc trochę za Laurą Ashley, za Ameryką. W oświetleniu - chromowane kinkiety również mieliśmy najszybciej, podobnie sygnowane własnym logo świece zapachowe i perfumy do wnętrz.
Dzisiaj jednak ten temat jest skończony. Rozpłynął się bardzo szeroko, podobne rzeczy można kupić w wielu różnych miejscach więc czas na coś nowego.
Na co?
Przez te 10 lat mojej działalności urosło nowe pokolenie klientów. To są młodzi ludzie, którzy jeżdżą po świecie, mieszkają w mieszkaniach - fajnych apartamentowcach. Nie potrzebują klasyki, potrzebują czegoś współczesnego, bardziej metropolitalnego, urban. Bez zadęcia, bez kompleksów, bez aspiracyjności, jaką miało moje pokolenie. My chcieliśmy gonić ten nie-nasz świat. Pokolenie, o którym mówię, studiowało natomiast na Erazmusie, zna języki, nie musi nikogo, ani niczego gonić, bo wszędzie czują się swobodnie.
W związku z tym, trzeba sobie wypracować podejście bardziej na luzie, bardziej nonszalanckie. No i zwiększyć skalę przedsięwzięcia.
Cztery sklepy - dwa w Warszawie, dwa w Trójmieście - to mała skala?
Ciągle za mała. Chcemy mieć zasięg ogólnopolski. BBHome, z jednej strony, jest duże i tym samym generuje duże koszty. Trzeba utrzymać magazyn, logistykę, pracowników. Z drugiej cztery sklepy stacjonarne i jeden online - to wciąż za mało, żeby z biznesowego punktu widzenia to wszystko sensownie działało.
Pamięta pani moment, kiedy firma zaczęła się rozrastać?
Nie,rozwój był bardzo zrównoważony, metodą małych kroków. Preferuję system gospodarstwa domowego - jestem taką dobrą matką i gospodynią (śmiech). Z zysku wypracowanego inwestuję dalej, zachowując przy tym bezpieczny margines. Nie szarżuję.
Z drugiej strony, obecny klimat nie jest małym firmom przychylny. Trzeba sięgnąć po nowe pomysły i nowe instrumenty biznesowe: kredyty, franczyzy, wszystko co pomoże zwiększyć skalę działalności, czyli mówiąc krótko sprzedaż, a być może nowe biznesowe rozwiązania, takie jak fundusze inwestycyjne, partnerzy strategiczni. Modus operandi a la gospodarstwo domowe to czas przeszły dokonany.
Gdzie się pani uczyła biznesu? Na żywym organizmie?
Dokładnie, na żywym organizmie. Prowadzę biznes intuicyjnie. I chociaż różnego rodzaju audyty nie wypadają najgorzej, nie zaprzeczę, że uniwersalna wiedza biznesowa mogłaby mi się przydać, bo wymagania w tej kwestii ciągle rosną. Wśród moich znajomych krąży anegdota o koledze, który w początkach transformacji ustrojowej został CEO dużego zagranicznego banku w naszym kraju bo… mówił po francusku bez akcentu. Teraz znajomość trzech obcych języków gwarantuje, co najwyżej pracę w recepcji pięciogwiazdkowego hotelu.
A jak ta intuicja sprawdza się online? Czy meble i dodatki dobrze się sprzedają w internecie?
Coraz lepiej. Dzięki rosnącej popularności dużych platform, które spopularyzowały zakup mebli przez internet. Z drugiej strony, te portale to nasza wielka konkurencja, zabija nas w jakiś sposób.
Moda w internecie sprzedaje się coraz lepiej ze względu na logistykę - można zamówić, przymierzyć i oddać. Czy wnętrzarstwo szuka podobnej drogi?
Tu mamy ciężej. Zajmujemy się rzeczami gabarytowymi więc tego problemu nie da się rozwiązać uniwersalnie. Staramy się więc stworzyć jak najbardziej atrakcyjną ofertę dla klienta, próbujemy ułatwiać zakupy możliwie najbardziej, jak się da.
Nasza strona jest oczywiście już dostosowana do urządzeń mobilnych. Do każdej sofy staramy się przedstawić próbnik, opcje wykończenia - tak, żeby klienci mogli sobie wszystko możliwie jak najlepiej wyobrazić. Jeśli ktoś chce zobaczyć tkaninę, poczuć ją na żywo - wysyłamy próbki. Mamy też małe call centre - odpowiadamy na pytania klientów, próbujemy przybliżyć temat na tyle, na ile to możliwe zdalnie.
Porównując się nadal do mody - czy możecie działać na zasadzie fast fashion? Czy to w ogóle jest możliwe?
To w ogóle nie jest ten sam temat. O ile moda jest sezonowa siłą rzeczy, to wnętrza nie zmieniają się tak szybko. To byłoby wręcz niewłaściwe podejście.
Klienci nie chcą móc zmieniać wnętrz szybciej?
Chcą - teoretycznie. Praktycznie zawsze wybiorą bezpieczne rozwiązania, które sprawdzają się długofalowo. Możemy tu trochę zahaczyć o filozofię: o ile na zewnątrz lubimy ten taki wir i kalejdoskop wrażeń - komunikacyjny, informacyjny, wszystko musi być nowe, świeże, to w domu chcemy mieć tę bezpieczną przystań. Niepokój, ciągła zmienność jest tu przeciwieństwem tego,do czego dążymy w sensie psychologicznym. W związku z tym, ciągła zmiana - to nie tu. Myślmy o rozwiązaniach, które pozwalają nam zrozumieć, że jesteśmy tu na stałe, że tu czujemy się bezpiecznie. Owszem, trzeba mieć jakieś wrażenie indywidualności, ale też niezmienności.
Owszem, są przeniesienia typu: jak kwiatki na sukienkach, to kwiatki na poduszkach. Ale jeśli żółty jest kolorem sezonu, to przecież nie przemalujemy mieszkania na żółto. To jest marketing, ma za zadanie zwiększyć sprzedaż tych ciuchów i to wiele razy w roku, a nie rzeczywista ludzka potrzeba. To jest handel.
Ale wy też handlujecie.
Tak, ale my nie możemy grać na tego typu emocjach. To się nie sprawdzi. Sprzedajemy co innego.
Jakie problemy były najbardziej dotkliwe na początku działalności?
Problemy pojawiają się nieustannie. Na początku było nawet łatwiej, bo po pierwsze, była nadzieja, taka niezmącona, że wszystko będzie samo szło. Teraz już tej nadziei nie ma.
Macie już bazę klientów, wypracowaną markę - powinno być łatwiej.
Tempo zmian jest w tej branży ogromne. Dostosowanie się do niego i załapanie do czołówki, jest jak udział w Tour de France - ciągle trzeba gonić. To jest bardzo wyczerpujące i wymaga dużej wyobraźni. Poza tym w tej chwili konkurujemy na znacznie większej liczbie płaszczyzn niż na początku, a do tego globalnie - zarówno sprzedażowo, jak i zakupowo. Globalna konkurencja dla malusieńkiej firmy jest trudna. Sprzedaży internetowej jeszcze parę lat temu nie było. To jest kolosalne wyzwanie.
Co w związku? Większe magazyny, wysyłka za granicę, nacisk na logistykę?
Na razie mamy międzynarodowy zasięg zakupów, a trzeba by jakoś doskoczyć do sprzedaży, w skali nie tylko lokalnej, ale także na rynkach zagranicznych. Sprzedaży off-line za granicą na razie nie planuję. Samo otwarcie sklepów w innych, szczególnie unijnych krajach, jest zasadniczo możliwe, natomiast koszty otwarcia i promocji marki byłyby zbyt duże. Z kolei dla sprzedaży online nie ma takich barier. Prowadzimy obecnie takie negocjacje z międzynarodową platformą sprzedaży mebli i wyposażenia wnętrz. Współpraca zapowiada się obiecująco.
Tu pojawi się pewnie pytanie, czy rozwijać samą markę, czy jednak sieć sklepów.
Rozwijać sprzedaż. Za wszelką cenę.
Nie straci się przy tym na jakości?
Nie, bo rynek wymusza jakość, jest niesłychanie prokonsumencki. Wymusza najwyższą możliwą jakość przy najniższej cenie. To jest dla mnie straszna łamigłówka.