"Musisz wyjść poza swoją strefę komfortu" – ta fraza tkwi w głowach wszystkich osób, które kiedykolwiek zetknęły się z coachingiem i chcąc nie chcąc, wyznacza pewne wyobrażenie na temat tego zawodu. – Biblijni Adam i Ewa wyszli z niej dawno temu i jak skończyli? – odpowiada ironicznie na ten banał trener mentalny Arkadiusz Matyja. Jego dosadną krytykę coachingowego dogmatu niełatwo będzie zlekceważyć. To nie kolejny biedacoach z Youtube'a, który z okna wypasionej bryki rzuca oklepanymi hasłami. Na autorytet Matyi składają się bowiem m.in. jego klienci, wśród których znajdziemy Alior Bank, Saturn, Media Markt i klub piłkarski z ekstraklasy.
Twierdzi Pan, że wychodzenie ze strefy komfortu to bzdura. A przecież całe środowisko coachów żyje z namawiania nas do podejmowania nowych wyzwań.
To mała prowokacja, chciałem włożyć kij w mrowisko. Od jakiegoś czasu bardzo irytuje mnie bezmyślne mówienie ludziom, co mają robić, a co nie. Efekt przerósł moje oczekiwania. Dostałem mnóstwo głosów poparcia od innych coachów.
A co Pana pchnęło do wygłoszenia takiej przewrotnej tezy?
Bo biblijni Adam i Ewa też postanowili opuścić strefę komfortu i jak to się skończyło? (śmiech). A tak na poważnie, koleżanka prosiła mnie o poprowadzenie szkolenia z tematu, który zupełnie mi nie leży. Powiedziałem, że nie chce się tego podejmować, a w odpowiedzi usłyszałem sławne: „czasem trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu”. Nie wytrzymałem.
Ale przecież tak trzeba!
Właśnie nie trzeba. Na co dzień pracuje z piłkarzami Pogoni Szczecin. Dzisiaj tak w sporcie, jak i w innych dziedzinach życia, mamy do czynienia ze sposobem myślenia: „musisz być dobry we wszystkim”. Ale co się dzieje, gdy chcemy być dobrzy we wszystkim?
Nie jesteśmy dobrzy w niczym.
A trzeba skupić się na tym, żeby wyróżnić się w swoich mocnych stronach. W przypadku piłkarza może to być strzał z dystansu, umiejętność wykonywania rzutów wolnych. Nikt nie powie Robertowi Lewandowskiemu, że powinien doskonalić grę w obronie. Zamiast marnować na to czas, nauczył się strzelać karne, które wykonuje dzisiaj ze 100-proc. skutecznością. Czyli robi to, w czym czuje się najlepiej – zdobywa bramki.
„Biurowych Lewandowskich” też Pan do tego namawia?
Namawiam, bo przekonałem się, że rozwijać można się też bez bólu, potu i nieustannych wyrzeczeń. Ale wcześniej sam popełniałem ten błąd w myśleniu. Zanim zostałem coachem zarządzałem grupą ludzi i gdy widziałem podwładnego, który broni się przed awansem, w głowie kołatała mi myśl: „O co ci chodzi człowieku? Zostając na starym stanowisku rezygnujesz z ogromnej szansy”. Ale ten człowiek czuł się szczęśliwy tam, gdzie był. Podejmował się nowych projektów, rozwijał się. Po co miał to zmieniać?
Bo szef tak chciał?
To niestety czasem tak działa. Informatycy słyszą, że powinni się szkolić w przemówieniach publicznych i prezentacjach, rekruterzy patrzą podejrzliwie na ludzi, którzy zostają w jednej pracy dłużej niż 2-3 lata. Tymczasem być w swojej „strefie komfortu” to nic innego, jak działać w sposób znany i akceptowalny. Robimy to, co potrafimy najlepiej, często nawykowo. To stan nieświadomej kompetencji. Pytam się więc dlaczego mamy tą strefę opuszczać? Dlaczego ktoś mi każe to robić?
Bo zdobycie nowych umiejętności jest takie proste. Ja np. co chwila czytam o cudownych metodach na opanowanie języków obcych w pół roku.
Tak, warto jednak zastanowić się, po co chcemy to robić. Nie zgadzam się na uczenie dla uczenia się, tylko dlatego, że inni to robią, albo rozwijanie się na zasadzie: „Bo to wyzwanie, bo może się przyda”. Ludzie tracą energię czas i zapał, bo ktoś im wmówił, że muszą być w ciągłym ruchu. Co chwila słyszymy: „Inni nauczyli się hiszpańskiego w pół roku więc ty też dasz radę”. To irytujące.
Ale inaczej wyjdzie na to, że nie mamy ambicji.
To słowo dla każdego znaczy co innego. Jeżeli ktoś wstaje rano i przychodzi do pracy, wykonując ją najlepiej jak potrafi to już świadczy o pewnym poziomie zaangażowania. A z drugiej strony spójrzmy na ludzi, którzy cały czas gonią króliczka. Czasem się zdarza, że to właśnie im robi się słabo na myśl o przyjściu do pracy. I kto tu ma kłopoty z ambicją?
Jak Pan to opowiada to brzmi świetnie, ale potem stykamy się z prozą życia. Szef tych poglądów nie musi podzielać.
I dlatego rynek pracy jest oparty na wzajemnym oszukiwaniu się. My piszemy w CV, że jesteśmy otwarci na zmiany, pracodawcy - że szukają ludzi do młodego i dynamicznego zespołu.
A dobrze wiemy, że te deklaracje po obu stronach mocno odbiegają od rzeczywistości. Więc po co to wszystko?
To kwestia mody. Na rynku działa wielu trenerów, coachów ,mówców motywacyjnych, którzy zasłuchali się w magicznych formułkach i bezmyślnie kopiują hasła. Robią swoim klientom nadzieję, że cały świat stoi przed nimi otworem. Tłumaczą, że jeśli zaczną robić rzeczy, których nie lubią, to staną się bogaci. Ale to nie jest takie proste. A przez tę ciągłą gonitwę za kolejnymi celami tracimy satysfakcję z tego, co udało nam się osiągnąć. Coachowie lubią używać metafory wysp. Ja widzę to tak – płyniemy z wyspy, na której jest nam dobrze, na taką, która jest pełna kamieni. Tam czujemy się nieszczęśliwy więc płyniemy jeszcze dalej. A o tej pierwszej, która pozwalała nam na wygrzewanie się na słońcu zapominamy. Takie to wychodzenie ze strefy komfortu.