Historia Mirosława Zajdla tłumaczy, dlaczego polska nauka jest i pozostanie prowincjonalnym grajdołkiem. Jeszcze kilka lat temu czytając o tym, że ówczesny doktorant krakowskiej AGH zdobył studenckiego Nobla 2010 (tj. został oficjalnie najlepszym studentem w Polsce), moglibyśmy pomyśleć, że to tacy jak on będą wkrótce budować prestiż polskiej nauki. Zajdel wszedł w środowisko z głową pełną ideałów, dostawał stypendia od ministra nauki, prowadził samodzielne badania nt. modelowania i symulacji zachowań tłumu w sytuacjach zagrożenia – jak znalazł na zbliżające się wtedy Mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie. Dzisiaj nie zostało z tego dosłownie nic. Polak został pokonany przez zmurszały akademicki system. Zraziło go kolesiostwo, debaty nad wsobnymi, środowiskowymi tematami i hamowanie jego kariery przez mniej ambitnych kolegów.
– Byłem idealistą i długo próbowałem coś wycisnąć z polskiej nauki. Po kilku latach takich zmagań cierpliwość nawet najbardziej zdeterminowanego naukowca może zostać nadszarpnięta – opowiada w rozmowie z INN:Poland Mirosław Zajdel.
Zajdel z uczelni odszedł w 2013 roku, czyli 4 lata temu. To dużo i mało jednocześnie. Na problemy, z którymi się wówczas stykał, doktoranci skarżą się również w 2017. Anonimowo. Bo donośny głos krytyki w mediach zamknąłby im drogę do kariery na zawsze. Zdobywca studenckiego Nobla nie musi się tego obawiać. On marzenia o zmienianiu polskiej nauki porzucił już na dobre.
Robienie doktoratu i praca na uczelni to nie zajęcie dla karierowiczów. Co Tobą kierowało?
Miałem strasznie idealistyczne podejście i duże naukowe ambicje. Chciałem mieć swój skromny udział w zmienianiu świata. Myślałem, że jeżeli bardzo się przyłożę, to ludzie będą czytali moje artykuły, że będą użyteczne, a nie pisane do szuflady. Liczyłem na intelektualny ferwor. Potem wszystko się wyklarowało.
Zderzyłeś się ze ścianą?
Pokażę ci to na prostym przykładzie. Nad swoimi artykułami ślęczałem całymi dniami, wkładałem w tę pracę całe serce. Miałem nadzieję na publikacje w renomowanych czasopismach, punkty do doktoratu i nagrody od rektora. Okazało się, że ważniejsze są znajomości.
Jak to?
Na uczelniach standardem jest, że ktoś pisze artykuł, do którego jako współautorzy dopisywani są inni pracownicy naukowi, mimo że nie widzieli go na oczy. Znam nawet ciekawszy przypadek pracownika, który starał się o wyższy stopień naukowy. Jego podwładny dostał coś w rodzaju polecenia służbowego, by napisać artykuł wyłącznie dla swojego przełożonego, jako jedynego autora tego tekstu. Nie miał na to szczególnej ochoty i wiem, że wszystko włącznie z grafikami i danymi statystycznymi wyssał z palca. Zainteresowany był zachwycony, recenzent pracy również. Publikacja poszła w wysoko punktowanym czasopiśmie naukowym naturalnie nie dlatego, że była dobra, lecz ze względu na znajomości. W obliczu takich zdarzeń odechciewa ci się rzetelnie podchodzić do swoich publikacji, bo nie ma to przełożenia na ich wartość naukową i czytelnictwo.
Z czego to wynika?
Z tego, że artykuły zazwyczaj muszą być recenzowane, ale jako recenzenta łatwo wziąć kolegę z pokoju obok lub znajomego z redakcji czasopisma, który nawet artykułu nie przeczyta, tylko napisze pozytywną recenzję, bo wie, że może liczyć na rewanż.
Takie historie muszą podcinać skrzydła.
Poznanie pracy na uczelni od kuchni trochę otwiera oczy, zwłaszcza osobom podchodzącym do swoich obowiązków uczciwie i rzetelnie. Pracując w korporacji zawsze możesz zmienić zespół, liczyć na awans, albo wynegocjować lepsze warunki. A na uczelniach? Możesz dawać z siebie wszystko podczas zajęć ze studentami, pisać świetne artykuły, ale na koniec dostaniesz dokładnie tę samą pensję, co osoba, która o nic nie dba i notorycznie odwołuje zajęcia. To m.in. dlatego, że na studiach nie ma jednolitych egzaminów ogólnokrajowych. Są tylko akredytacje, które nie odzwierciedlają tego, czy kadra jest dobra, czy potrafi studentów nauczyć, tylko czy kadra ma wysokie tytuły naukowe. Więc jeden profesor, któremu na niczym nie zależy jest więcej wart niż tuzin energicznych magistrów z zacięciem dydaktycznym.
Znam przypadek pracownika uczelni, który pojawił się na pierwszych zajęciach, dał studentom materiały. Kolejny raz widzieli go dopiero na kolokwium. Studenci poszli na skargę do dziekana.
I co się stało?
Dziekan pouczył za kulisami, aby tak więcej nie robić. To wszystko.
W korporacjach też zdarzają się takie historie tyle, że winowajcy chwilę później lądują na bruku.
Na polskich uczelniach nikt tak kategoryczny nie będzie. Wiesz jak wygląda system oceny naukowców stosowany w wielu placówkach? Wchodzą w niego 3 oceny, z których wyciągamy średnią.
Brzmi nieźle.
Tak, tylko, że najpierw naukowiec ocenia się sam, potem robi to wybrany przez niego pracownik naukowy. Na koniec oceniany własnoręcznie wpisuje ocenę, jaką przyznali mu studenci. Nikt nie sprawdza, czy wpisał prawidłową liczbę. Nie da się w ten sposób dostać oceny negatywnej, chyba że wypełniasz te dokumenty pod wpływem i coś ci się pomiesza.
Co jeszcze Cię irytowało?
Skupienie tego środowiska na własnych, czasami dość wydumanych, problemach. Niedawno mój znajomy opowiadał, że dostał zaproszenie na prelekcję. W zaproszeniu była notka informacyjna, a w niej podany wydział, który ów prelegent skończył. Wybuchła wielka dyskusja. Okazało się, że wydział w tak zwanym międzyczasie podzielił się na dwa inne, a w notatce podany był tylko jeden. Tylko jeśli ma się mnóstwo wolnego czasu i nie zajmuje się niczym konkretnym, można rozdmuchiwać dyskusję nad tak szalenie mało istotnym dla całej sprawy szczegółem.
To skąd te dyskusje?
Od prowadzących wymaga się bardzo niewiele, bo poprowadzenie paru zajęć i napisanie 1-2 publikacji w roku to, powiedzmy sobie szczerze, nie są wygórowane wymagania. A ludzie, od których się nie wymaga, gnuśnieją w swoim małym światku i zaczynają zajmować się zupełnie nieistotnymi drobiazgami, żeby tylko coś się działo, a oni sami nie umarli z nudów.
Młodzi doktoranci często narzekają też, że praca z profesorami to prawdziwe lawirowanie. Ten lubi się z tym, tamten nie lubi się z tamtym. Ta wiedza jest podobno potrzebna, by wiedzieć, kto może popchnąć twoją karierę we właściwym kierunku.
Dobrym przykładem tego będzie anonimowe głosowanie nad otwarciem przewodu doktorskiego. Wymagania są wobec doktorantów bardzo klarowne. Ale choćbyś nie wiem jak nieskalanym życiorysem mógł się pochwalić, zawsze znajdzie się ktoś, kto odda głos na „nie”. Nie znam osoby, która dostałaby 100 proc. aprobatę. Zawsze co najmniej kilku członków rady spróbuje zniweczyć plany doktoranta, choćby tylko dlatego, że nie lubi się z jego promotorem, podczas gdy samego doktoranta nawet osobiście nie zna.
Zostając już przy temacie Twojego doktoratu – co z nim? Swego czasu budził w mediach zainteresowanie.
Zajmowałem się badaniami nt. modelowania i symulacji zachowań tłumu w sytuacjach zagrożenia. Zainteresowanie wyrażali dziennikarze, architekci. Nie zgłosił się jednak nikt, kto w perspektywie dłuższej współpracy byłby gotów sfinansować przynajmniej koszty moich podróży. Nie mówiąc o opłacaniu tego rodzaju pracy w ogóle. A wyniki moich prac mogłyby być użyteczne np. przy planowaniu wyjść awaryjnych w budowanych obiektach.
Same badania to zresztą odrębny temat. Zgłaszałem się do polskich stadionów z prośbą o możliwość ich przeprowadzenia. Za darmo. Co więcej oferowałem udostępnienie wyników – również bez żadnych opłat. Efekt? Nie dostałem żadnej odpowiedzi zwrotnej.
To może przynajmniej pieniądze się zgadzały?
Dopóki robiłem doktorat i studiowałem nie było tak źle, sporo pomagały mi stypendia. Po obronie zacząłem jednak zarabiać mniej niż 2 tys. zł na rękę. W korporacji na starcie proponowano mi 3-4 razy więcej. Cały czas szukałem jednak możliwości dorobienia i zrobienia czegoś twórczego na uczelni.
Szukałeś grantów?
W moim otoczeniu wszyscy chcieli składać wnioski. Granty dla doktorantów dostaje jednak niewielki procent. Ale to nie jest tak, że są bierni. Często młodzi naukowcy bardzo chcą działać, pracować i pozyskiwać fundusze, ale ich przełożony ma to w nosie i jest zainteresowany utrzymaniem status quo w swoim zespole. Bez zgody kierownika, ów zespół nie jest w stanie nic zrobić.
Dziwna postawa jak na lidera.
Ciężko tak postępujące osoby nazwać liderami. Grupy naukowe na uczelniach prowadzą ludzie, którzy mają po prostu wyższy tytuł i doświadczenie naukowe. No właśnie – w nauce – a nie w ekonomii czy managerce. To trochę tak, jakby dyrektorem szpitala zostawał lekarz z największym stażem.
Domyślam się, że zajęcia ze studentami tylko pogłębiały frustrację?
Postawa samych studentów to temat na osobny wywiad. Wolałbym zwrócić przy okazji uwagę na coś innego. Prowadzący dostają często z góry określony przydział zajęć. Ja np. w pewnym momencie kariery nie dostawałem zajęć z programowania, na którym się znam. Ta tematyka padała „łupem” nie-informatyków. Mnie kazano w tym czasie opowiadać np. o nowoczesnych systemach transportowych, o których pojęcie miałem prawdopodobnie mniejsze od studentów. Inna sprawa, że zajęć nie było zbyt wiele. Średnio wychodziło może ze 2h dziennie.
To jak dorabiałeś do podstawowej pensji?
Udzielałem wielu korepetycji z matematyki, fizyki, programowania. Ale ile czasu tak można?
I w końcu zrezygnowałeś.
Po kilku latach takich zmagań cierpliwość nawet najbardziej zdeterminowanego naukowca może zostać nadszarpnięta. Dzisiaj pracuję w korporacji. Gdy na uczelni zaczęła się restrukturyzacja i perspektywy stały się jeszcze gorsze, odszedłem sam i uważam to za jedną z lepszych decyzji w swoim życiu.