Kto, nie będąc studentem, chciałby mieszkać w akademiku? Okazuje się, że całkiem sporo osób. Popyt na własne M, nawet piekielnie ciasne, wykorzystują deweloperzy, budując akademiki i wydzielając w nich mieszkania. Niezgodne z polskimi normami, ale w zgodzie z prawem. Jak to możliwe?
Polskie prawo nie pozwala na budowanie mieszkań o powierzchni mniejszej, niż 20 metrów kwadratowych, ale spokojnie można znaleźć je w ofercie deweloperów m.in. w Gdańsku czy Lublinie. Okazuje się, że budynki, w których można kupić mikroskopijne mieszkania to według prawa akademiki. Ustawy nie regulują tego, jak długo można w akademiku mieszkać ani ile lat ma mieć „student”.
Deweloper może więc zbudować akademik i sprzedawać lokale w nim usytuowane. W ten sposób obchodzi prawo, które reguluje tylko minimalną powierzchnię mieszkania. W najmniejszej kawalerce pokój musi mieć przynajmniej 16 metrów kwadratowych, wytyczne wskazują też jakie wymiary powinna mieć łazienka i gdzie ma się znajdować aneks kuchenny. Aby postępować w zgodzie z prawem, trzeba więc zbudować mieszkanie o minimalnej powierzchni 24 metrów kwadratowych.
Ale w Polsce każdy metr to koszt przynajmniej kilku tysięcy złotych, a więc jest na wagę złota. Ten, kto zbuduje kawalerkę o powierzchni 16 – 20 metrów może liczyć na niemal natychmiastową sprzedaż takiego lokalu. Dlatego mieszkania w „akademikach” rozchodzą się niemal na pniu.
– Brakuje przepisów. Nie oznacza to jednak, że wolno budować, co się chce. Poza tym akademik jest budynkiem zamieszkania zbiorowego. Powinien być więc własnością jednego podmiotu lub osoby. Nie powinno się w nim wyodrębniać lokali i sprzedawać – mówi w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Bogdan Dąbrowski, radca prawny z Urzędu Miasta w Poznaniu. Przyznaje jednak, że zakazu takich praktyk w prawie nie ma.
Deweloperzy wykorzystują każdą nadarzającą się okazję, by budować jak najwięcej mieszkań o jak najmniejszej powierzchni. Z kilku przyczyn. Po pierwsze takie lokale sprzedają się jak świeże bułeczki. Po drugie, zarabiają na nich więcej, niż na dużych mieszkaniach. Problem w tym, że nie mogą w pełnej zgodzie z prawem budować zbyt małych mieszkań, choć popyt na nie jest olbrzymi.
Minimalną wielkość lokalu mieszkalnego określa rozporządzenie o warunkach technicznych, publikowane przez Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa. Ale MIiB nie zamierza umożliwiać budowy mikromieszkań. Wręcz przeciwnie, od stycznia 2018 r. będzie można budować tylko lokale o minimalnej powierzchni 25 metrów kwadratowych. Ministerstwo uważa, że to absolutne minimum niezbędne do życia.
Niestety rodzi to inne patologie, bowiem innym sposobem deweloperów i "sprytnych" biznesmenów jest sprzedaż lokali użytkowych. Teoretycznie mają być to np. biura lub inne pomieszczenia gospodarcze, ale skoro da się w nich mieszkać, to czemu by nie skorzystać z dobrej oferty? W takich praktykach celują głównie mniejsi deweloperzy, kupujący na przykład duże mieszkania w kamienicach i dzieląc je na małe lokale.
– Taki przedsiębiorca kupił mieszkanie piętro nad naszym. Podzielił je na klitki, w każdej zainstalował łazienkę i znalazł komplet lokatorów. W efekcie nad nami mieszka teraz 10 osób, nie mamy pewności czy stropy są w stanie to wytrzymać, co chwila zdarzają się zalania. Spółdzielnia i nadzór budowlany rozłożyły ręce i twierdzą, że nic nie mogą zrobić – zżyma się w rozmowie z INN:Poland Małgorzata, nasza czytelniczka z Katowic.
Nie jest to odosobniony przypadek. Zdarza się to najczęściej w kamienicach, bo to właśnie w nich można znaleźć duże mieszkania, o powierzchni przekraczającej 100 metrów kwadratowych. Sprytny przedsiębiorca jest w stanie przerobić taki lokal na 5 kawalerek i sprzedać je lub wynająć na długi termin. Jest też rzeczą oczywistą, że musi nagiąć kilka przepisów, ale urzędy rzadko ścigają takie osoby, rozkładając bezradnie ręce – podobnie dzieje się to w przypadku naszej czytelniczki.
Pani Małgorzata narzeka nie tylko na obniżenie komfortu życia, bo 10 rodzin zamieszkujących piętro wyżej, to nie to samo, co jedna. Ba, w każdym z wydzielonych mieszkań życie toczy się o innych porach. Efekt? Nie ma godziny w ciągu doby, by nie słyszeć, co robią sąsiedzi. Co więcej, wydzielenie kilku mieszkań z jednego wpływa negatywnie na wartość mieszkania naszej czytelniczki.
– Najsmutniejsze jest to, że "sprytny" deweloper nie miał nawet zgód spółdzielni, na dokonanie tak drastycznych przeróbek. Nie wiem, czy jutro nie zawali mi się na głowę sufit, ale spółdzielnia twierdzi, że dopóki nie dojdzie do tragedii, to mają związane ręce – dodaje nasza czytelniczka.