Po wielu zapowiedziach, że rząd Beaty Szydło słucha Polaków i pracuje, okazało się, że pani premier pobiła wydawałoby się, że nieosiągalny, rekord poziomu zatrudnienia na najwyższych stanowiskach. Mamy już aż stu wiceministrów, pobierających nawet 10 tys. pensji, nie licząc premii i nagród.
Setnym wiceministrem w rządzie Szydło został Tadeusz Skobel z resortu energii. Tym samym pani premier przekroczyła pewną symboliczną granicę. Krytykowane przez PiS rządy Platformy Obywatelskiej miały w szczycie zaledwie 91 wiceministrów, choć i to wydawało się przesadą.
Wiceministrowie otrzymują formalnie tytuł sekretarza lub podsekretarza stanu. Stanowiska te są po prostu lepiej płatne, niż niższe funkcje w rządzie, stały się więc marzeniem wielu polityków. Doszło do tego, że pełnią nawet rolę wabika.
W połowie października z Polskiego Stronnictwa Ludowego do PiS przeszła posłanka Andżelika Możdżanowska. Z miejsca dostała nowe miejsce pracy – została sekretarzem stanu w Ministerstwie Rozwoju oraz pełnomocnikiem rządu ds. Małych i Średnich Przedsiębiorstw, którym kieruje wicepremier Mateusz Morawiecki.
To zresztą podwójny minister Morawiecki jest szefem największej grupy wiceministrów. W swoich obu resortach ma ich aż szesnaścioro. Niewiele osób pamięta o tym, że nawet rzecznik rządu Beaty Szydło, Rafał Bochenek, który przed wejściem w świat polityki zapowiadał pogodę w krakowskiej telewizji, również został podsekretarzem stanu w rządzie. Jego zarobki sięgają między 5 a 7 tys. złotych brutto.
Wiceministrowie zarabiają do 10 tys. zł brutto – mowa oczywiście o gołej pensji, bez dodatków. Te zaś spływają na nich szerokim strumieniem. Szefowa rządu znana jest ze szczodrości. Częste przyznawania nagród, stało się wręcz normą. Na premie urzędnicy ministerialni mogą liczyć praktycznie co kilka tygodni. Przynajmniej kilkunastu wiceministrów (w tym rzecznik rządu) dostaje co miesiąc od 2 do 2,5 tysiąca złotych premii.
W całej Unii Europejskiej jedynie Węgrzy mają więcej od nas wiceministrów – ich liczba sięga tam 155.