W reklamach McDonald's możemy się dzisiaj przeglądać jak w lustrze. To historia ostatnich 10 lat naszego kapitalizmu. Jeszcze w 2008 roku mężczyzna z ich klipu zakłopotany tłumaczył, że pracuje w amerykańskiej sieciówce i wcale nie jest tam tak źle, jak może się wydawać. Przełykał złośliwe docinki znajomych, bo przecież szybko awansuje i teraz mówią do niego „panie kierowniku”.
– Kiedy zacząłem pracę w McDonald's prawdę mówiąc, nie było łatwo – te zdanie rozpoczyna najbardziej kultową polską reklamę dotyczącą rekrutacji. No i pełna zgoda, łatwo nie było. Jeszcze kilkanaście lat temu praca u boku sympatycznego Ronalda uchodziła za obciachową. Bohater klipu dwoił się więc i troił, żeby pokazać kolegom, że nie przegrał życia, lądując w Macu, zamiast w jednym ze szklanych korporacyjnych biurowców.
Od tego czasu minęła niemal dekada. Teraz już nikt nie śmiałby podśmiechiwać się ze znajomych pracujących w McDonald's, albo na kasie w markecie. Wszyscy wszakże wiemy, jak jest. Marzenia o tym, że pewnego dnia wszyscy millenialsi staną się wysoko-opłacanymi specjalistami odeszły przez te lata w siną dal. Znajomość dwóch języków i wyższe wykształcenie, to wbrew zapewnieniom starszych pokoleń, żadna przepustka do lepszego życia. Ot, zwykły standard. Czasami wystarczający właśnie do tego, żeby z uśmiechem na ustach wręczyć klientowi kanapkę z pytaniem: „Może frytki do tego?”.
Odbicie tej nowej postawy znajdziemy w najnowszej serii spotów amerykańskiego potentata. Są one kierowane do całego spektrum społeczeństwa. Znajdziemy tam równie dobrze młodego chłopaka, jak i kobietę w średnim wieku z mężem i dzieckiem na karku. I nic w tym dziwnego, bo liczba studentów z roku na rok się zmniejsza (w ubiegłym roku po raz pierwszy po 2000 roku spadła poniżej poziomu 1,4 mln). Widok pani po 50. wydającej zamówienie przestał być czymś niespotykanym.
Ciekawsze jest jednak to, co widzimy w spocie skierowanym konkretnie do młodych ludzi. Na filmie widzimy studentkę Dominikę, która pakuje się po skończeniu zajęć na uczelni. Na ekran wskakuje hasło: „Jestem ambitna. Zanim skończyłam studia, zostałam managerem”. Zero tłumaczeń i wyjaśnień. Bo i po co. Z pracy w McDonald's tak, jak i z wielu innych zawodów, zostało zdjęte odium wstydu.
– Dla ludzi wchodzących na rynek na początku lat 2000. praca była czymś więcej niż metodą na zarabiane pieniędzy. Nowe pokolenie często natomiast podchodzi do pracy w sposób transakcyjny. Chce przyjść do pracy o godzinie X i wyjść o godzinie Y – opowiada nam Piotr Goliński, partner zarządzający CTER, członek Senior Management Worldwide (SWM) w Polsce.
Zdaniem eksperta, zmiana mentalności młodego pokolenia, to właśnie jeden z elementów, który sprawił, że młodzi ludzie nie wstydzą się pracować w fast foodach czy na kasie w marketach. Pokolenie, które wchodzi właśnie na rynek pracy, według Golińskiego, nie ma już potrzeby uganianiem się za karierą. Nie traktuje swojej pracy jako sposobu na realizację pasji i rozwój osobistego. Chciałoby po prostu zarabiać, a swoje pasje realizować...po godzinach. Jak np. w spocie poniżej.
Przyczyniają się z pewnością do tego rosnące pensje. Jeszcze w 2014 roku w McDonald's mogliśmy zarobić na start ok. 9-10 zł/h na rękę (czyli do 1600 miesięcznie). W Biedronce w podobnym czasie można było wyciągnąć na czysto ok. 1500 zł miesięcznie. Teraz Amerykanie płacą nawet 12 zł za godzinę (na rękę), a portugalski dyskont po serii podwyżek (nawet jeżeli część z nich obwarowana została szeregiem zastrzeżeń) daje 1700 zł plus 330 zł premii netto. Jeszcze lepiej zrobiło się w Lidlu, gdzie początkujący kasjer jest w stanie wyciągnąć nawet 2350 zł netto. A to już kwota zbliżona do mediany płac w Polsce. Co oznacza, że skanując pomidory i marchwie, zarabiamy więcej niż połowa naszych rodaków i więcej niż np. sprzedawca w Empiku. Biedy nie ma.
Ale to nie jedyna zmiana, jaka zaszła na przestrzeni ostatnich lat. – Czasy kiedy się siedzi w markecie w pieluszce już odeszły w przeszłość. To już zupełnie inny rynek. Zmieniły się warunki pracy i mentalność pracodawców – opowiada Piotr Goliński.
Ekspert zauważa, że na przestrzeni ostatnich 10 lat wynagrodzenia w usługach zaczęły przewyższać te znane np. z sektora produkcji. – Statystyki mówią, że w sektorze usług płaci się już 25 proc. więcej niż w produkcji. To powoduje, że mamy dzisiaj do czynienia z odpływem ludzi właśnie w takie miejsca jak Biedronka czy Lidl. Bo taka różnica, to już solidny argument do tego, żeby zmienić pracę – dodaje.
W przypadku pracy w Jeronimo Martins poza coraz wyższą pensją, pojawia się też argument bogatego pakietu socjalnego w postaci wsparcia finansowego dla osób w trudnej sytuacji rodzinnej, badań profilaktyczne dla pracowników sklepów oraz magazynierów, wyprawki dla noworodków i pierwszoklasistów czy paczek okolicznościowych. Ilu pracowników warszawskich korporacji skaczących z radości na wieść o darmowym multisporcie i prywatnej opiece medycznej może nacieszyć się też pracowniczymi pożyczkami czy wyprawkami dla dzieci?
Dla Golińskiego zmiana statusu osób pracujących w dyskontach czy restauracjach nie jest niczym zaskakującym. Ekspert podkreśla, że Polska idzie po prostu drogą państw Europy Zachodniej.
– Z czasem na rynku struktury wynagrodzeń zaczynają się spłaszczać, zmianie ulega także rytm pracy i podejście do niej. Co powoduje, że zatrudnienie na takich stanowiskach zaczyna być całkiem ok. Zmienia się również poziom aspiracji. Choć tutaj trzeba zastrzec, że jest on jednak zależny od grupy grupy społecznej – o innej sytuacji mówimy w przypadku osób, które skończyły technikum, a o innej, w przypadku studentów studiów dziennych. Trudno ich wszystkich wrzucić do jednego worka – zaznacza.