Pisał o o cyberoszustach, zanim to było modne. Skomplikowane złośliwe oprogramowanie wraz z zespołem rozbija na atomy, by wytłumaczyć czytelnikom ten trudny świat zer i jedynek. Adam Haertle to jeden z prekursorów w edukowaniu naszych rodaków o zagrożeniach, jakie mogą wyniknąć z kliknięcia w niewłaściwy link. Dzisiaj stworzony przez niego serwis - Zaufana Trzecia Strona notuje miliony odsłon rocznie, a on sam jeździ ze szkolenia na szkolenie. Polskie firmy zrozumiały bowiem, że z sieciowymi naciągaczami nie ma żartów.
– Prasówce, czyli de facto konsumpcji informacji, poświęcam około 5h dzień w dzień. Wiem, że doba przerwy sprawiłaby, że nie dałbym rady nadrobić zaległości – tłumaczy Adam Haertle, założyciel portalu zaufanatrzeciastrona.pl. Skąd możecie kojarzyć jego stronę? To ona, jako pierwsza na świecie, poinformowała opinię publiczną o ataku północnokoreańskich hakerów na polskie banki. Sprawa odbija się głośnym echem, donosił o niej m.in. New York Times. Serwis regularnie przestrzega również czytelników o kolejnych, masowych próbach wyłudzania danych. Ot, np. fałszywych ofertach pracy,.na które aplikuje się wysyłając sms za jedyne 30 zł.
Szalone tempo
Kilka godzin, które Adam Haertle spędza na wertowaniu zagranicznych serwisów branżowych, to jednak dopiero wstęp do wytężonej pracy. – Pobudka o godzinie 6.30 i szybka lektura newsów przy śniadaniu – opowiada Haertle. Potem założyciel Z3S odwozi dziecko do przedszkola i siada do komputera, by zająć się portalem i porozmawiać z klientami. Po godz. 15.00 kilka godzin poświęca rodzinie, by o 20:00 znów zasiąść do pracy, która kończy się około północy.
A ma jej coraz więcej, choć nie powinno to nikogo dziwić. Liczba przekrętów w internecie rośnie lawinowo. W 2014 policja odnotowała 22 tys. sieciowych oszustw. Więcej, bo prawie 26 tys., odnotowano tylko w pierwszej połowie 2016 roku.
Internet pełen pułapek
Adam Haertle stworzył „Zaufaną Trzecią Stronę” w 2012 roku. Nazwa była i jest do tej pory niezbyt wyszukana, ale jak przyznaje sam twórca: „Wymyśliłem ją w trzy minuty, jak znajdę lepszą, to zmienię" - obiecywał sobie.
Początkowo miało to być hobby. Haertle pracował jako kierownik ds. bezpieczeństwa w UPC, a serwisem zajmował się po godzinach. – Irytowało mnie to, że informacje dotyczące bezpieczeństwa, które pojawiają się w anglojęzycznym internecie, docierają do nas z dwutygodniowym opóźnieniem. W Polsce jest natomiast wiele osób zajmujących się bezpieczeństwem, które znają angielski, ale wolą czytać w rodzimym języku. Uznałem, że zamiast narzekać, trzeba zrobić to po swojemu.– wspomina.
Przez pierwsze 10 dni serwis odwiedziło 42 użytkowników. Przełom nadszedł po niespełna 3 tygodniach. Na głównej stronie Wykopu znalazł się wówczas tekst o kancelarii Pro Bono ścigającej miłośników Disco Polo. Na stronie momentalnie znalazło się 3 tys. czytelników.
Nie interesowały go jednak takie zrywy, serwis rozwijał systematycznie. W pierwszym roku na stronie zanotował 224 tys. użytkowników (ponad 575 tys. odsłon), rok później już 548 tys. (i prawie 2 mln odsłon), w 2014 – 813 tys. (3,3 mln odsłon), by w 2015 dojść mniej więcej do obecnego poziomu – 1,4-1,7 mln użytkowników i ponad 5 mln odsłon.
Popularność Z3S zapewniły media społecznościowe i wspomniany Wykop. Haertle wrzucał artykuły, te stawały się wiralem, a internauci szybko dowiadywali się o istnieniu jego serwisu.
Mimo rosnącej popularności przedsiębiorca opowiada, że przez pierwsze 3 lata nie zarobił na portalu ani grosza. Gdy reklamodawcy zaczęli się intensywnie dobijać na łamy Z3S, uznał, że warto pomyśleć o większym zaangażowaniu w swoją sieciową działalność.
– Plany odejścia z UPC snułem od końca 2016, ostatecznie zdecydowałem się na to z końcem lipca 2017 – opowiada.
Z jego serwisem współpracuje obecnie 6 autorów. Haertle otwarty jest na kolejnych, ale odpowiednie osoby trudno znaleźć. Praca na Z3S wymaga bowiem łączenia umiejętności, które bardzo rzadko występują razem – lekkiego pióra i technicznej wiedzy. Przeniesienie odpowiedzialności za produkcję treści na współpracowników pozwoliło mu zająć się drugą odnogą swojej działalności – prowadzeniem wykładów i szkoleń.
Szkolenie goni szkolenie
Z czasów wojny zimowej w 1939 roku (między Rosją a Finlandią) ostała się obrazowa anegdota. Podchmieleni radzieccy żołnierze mieli wówczas brać się za barki i przemierzać pola minowe. Wybuch oznaczał, że jednego ładunku udało się pozbyć. Całego pola nie dało się jednak w ten sposób rozbroić. Poruszanie się po sieci zaczyna nieco przypominać tę historię. Nie ma dnia, żeby media nie ostrzegały nas o nowej kampanii cyberoszustów Polacy w większości czytają, emocjonują się, a po chwili sami dołączają do grona ofiar takich procederów.
– Szkolenia i wykłady to moje podstawowe źródło utrzymania – przyznaje. Klientami są często czytelnicy jego portalu, coraz częściej zgłaszają się do niego także całe firmy, które chcą uczyć swoich pracowników, jak zachowywać się odpowiedzialnie w sieci.
Zainteresowany taką edukacją jest przede wszystkim sektor finansowy, ale chętni znajdują się także w branży logistycznej, a nawet wśród urzędów czy muzeów. Ile kosztuje taka przyjemność? – Za 2-godzinny wykład biorę średnio 5 tys. złotych – opowiada ekspert.
Mimo tego, chętnych jest bardzo dużo. Przedsiębiorca opowiada, że w sezonie (jesień i późna wiosna) potrafi ich przeprowadzić nawet kilkanaście w miesiącu. Firmy nie oszczędzają, bo pomyłka, dajmy na to księgowego, może odciąć przedsiębiorstwo od dostępu do konta. A metody oszustów są coraz bardziej finezyjne.
– Największym „majstersztykiem”, jaki widziałem, był mail do adwokatów i radców prawnych, w którym ktoś podszył się pod GIODO. Został wysłany tydzień po tym, gdy Okręgowe Rady Adwokackie poformowały swoich członków o możliwych kontrolach. Co więcej, mail znalazł się na skrzynkach potencjalnych ofiar po godz. 16.00 w piątek. Ludzie kliknęli, bo bali się, że w poniedziałek zjawią się kontrolerzy i pozwolili przestępcom zaszyfrować w ten sposób swoje dane – opowiada Haertle.
Założyciel Z3S przyznaje zresztą, że sam padł ofiarą oszustwa. – Oddzwoniłem na jedno z tych płatnych połączeń, które przychodzą z zagranicy – wspomina. Jak to się stało? Wystarczyła chwila rozkojarzenia. Przedsiębiorca zajmował się wtedy anglojęzycznym małżeństwem, które podróżowało po Polsce. Para jeździła po kraju, a Haertle w razie problemów, służył im pomocą przez telefon. Traf jednak chciał, że nie zapisał sobie ich numeru. Gdy, po jednym z wykładów, na jego liście nieodebranych połączeń pojawił się zagraniczny numer, zadzwonił na niego bez wahania. – Te krótkie połączenie kosztowało mnie wówczas jakieś 9 zł – przyznaje. Wnioski? – Ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność. Nawet specjalistyczna wiedza nie uchroni nas przez oszustwem, jeżeli na chwile stracimy koncentrację – podkreśla Haertle.