Niepozorna warszawska cukiernia „Zagoździński” to miejsce, które pod względem popularności mogłoby śmiało bić się z najbardziej prestiżowymi restauracjami w stolicy. Prawdziwe oblężenie przeżywa w tłusty czwartek – w ubiegłym roku kolejki po pączki ustawiały się już o 3 w nocy.
Walka o pączki z warszawskiej pracowni cukierniczej „Zagoździński” sytuuje się między premierami nowego iPhone'a, wypuszczeniem designerskich sneakersów przez Adidasa, a bitwą o karpia w Lidlu. To prawdopodobnie jedyna cukiernia w Polsce, gdzie po produkt za 2,5 zł ludzie stoją w kolejkach nawet po 3-4 godziny (fenomen porównywalny z kebabem Mustafa w Berlinie za 3 euro, na którego czeka się średnio kilkadziesiąt minut). Zazwyczaj jest bardzo kulturalnie, ale gdy przejrzy się wpisy z ostatnich lat, wspominające sądny dla branży cukierniczej „tłusty czwartek”, można trafić na ciekawe znaleziska.
Walka o pączki
Jedna z klientek opisuje zdarzenie sprzed 7 lat. Była wówczas w ciąży i poprosiła kolejkowiczów o preferencyjne traktowanie. – Do tego stopnia się rozkręciła sytuacja, że mojego męża dziadek laską walnął...totalna wariacja zwykła pyskówka, aż policja przyjechała(…) Pączki kupiłam, których nie mogłam już zjeść, bo zaczęła się akcja porodowa. – relacjonowała w dramatyczno-żartobliwym tonie.
Takich historii zdarza się jednak więcej. Spójrzcie przez chwilę na skromną witrynę „Zagoździńskiego”. Teraz wyobraźcie sobie, że nawet w normalny dzień wychodzi przez nią ok. 800 pączków – pracownia działa wówczas mniej więcej do godziny 14.00, czyli do momentu, w którym sprzeda cały dzienny zapas. O tym, czy sklep jest jeszcze otwarty, wtajemniczeni klienci wiedzą jednak z daleka – właścicielka zakładu pani Sylwia Tomaszkiewicz wystawia przed drzwi mały charakterystyczny taborecik, którego obecność oznacza, że cukiernia wciąż pracuje.
Tłusty Czwartek to jednak co innego. Wtedy pani Sylwia musi się liczyć z prawdziwym oblężeniem. W ciągu dwóch dni jej pracownicy muszą wyprodukować w granicach 7-8 tys. sztuk. Pracują po kilkanaście godzin na dobę, bo temu zadaniu musi sprostać łącznie 6 pracowników. Zarobek jest za to jednak wcale nielichy. Policzmy – 7 tys. x 2,5 daje nam 17,5 tys. złotych. Nieźle, jak na dwudniowy utarg.
– W tym roku pracujemy tak samo, jak w poprzednich latach – tłumaczy nam Paweł Tomaszkiewicz, współwłaściciel „Zagoździńskiego”, a prywatnie mąż pani Sylwii. – Zaczynamy już od 6 rano, skończymy około 19. Pracujemy dopóki starczy nam sił – deklaruje. Przyznaje jednak, że mimo wydłużonych godzin pracy część klientów i tak w tłusty czwartek odchodzi z kwitkiem.
Nic dziwnego. Sam pojawiłem się w cukierni w poniedziałek, a kolejka już wtedy była tak duża, że spędziłem w niej około godziny. Młody mężczyzna obok którego stałem tłumaczył mi, że po pączki przyjeżdża kilka razy do roku specjalnie z Mokotowa. – Ale uwierz, warto swoje odstać przekonywał. Ze względu na gigantyczne zainteresowanie państwo Tomaszkiewicz rok w rok decydują się na limitowanie sprzedaży do 30 sztuk/osobę w środę i 20 w tłusty czwartek. Aż strach pomyśleć co działoby się, gdyby nie zdecydowali się na taki krok. W poniedziałek żadnych ograniczeń na przykład nie było i nie wszystkim klientom się to spodobało. – Trzeba tyle stać, bo ludzie biorą po 70 sztuk – poskarżył się starszy mężczyzna, wychodząc z cukierni.
Kilka lat temu materiał o „bitwie o pączki” zrobiła stacja TVN Warszawa. – Przyszłam o 5.00 po dwa pączki. Muszę być wcześniej, bo chcę poprosić, żeby zrobili mi je bez polewy – tłumaczyła jedna z czekających kobiet. Tłum, który zgromadził się przed pracownią wywołał zresztą takie zamieszanie, że...doszło do kolizji. Kolejkowicze zaparkowali bowiem samochody na pobliskim buspasie, a w wymijający je autobus uderzył jeden z kierowców. Przyczyna? Nie, tym razem to nie standardowa mieszanka brawury i alkoholu – po prostu zapatrzył się na tłum kłębiący się przed wolskim zakładem.
Mistrzowie marketingu
Skąd bierze się tak zawrotna popularność pączków z Górczewskiej? Ich jakość to jedno, kto jadł, ten wie, że trudno o lepsze w stolicy, szczególnie w porównaniu z tym, co można dostać w przeciętnym markecie (tradycyjnego przepisy jednak nie poznamy – „Nie stać pana/pani” – brzmi standardowa formułka pani Sylwii). W wyjaśnieniu fenomenu przydatna będzie jednak odwołanie się emocji. Pracownia „Zagoździński” wypracowała sobie przez lata oddanych fanów, którzy do stołecznej cukierni chodzą regularnie od lat i nie wyobrażają sobie tłustego czwartku bez wizyty na ulicy Górczewskiej. Swoje robią zapewne także liczne publikacje prasowe, dzięki którym wieść o słynnych pączkach roznosi się po całej Polsce.
Choć pracowania swoim wyglądem nie sprawia wrażenie szczególnie nowoczesnej, nie raz pokazała też, że potrafi odnaleźć się w najnowszych trendach marketingowych. – Słyszeliśmy, że mają Państwo problemy z płaceniem banknotami 500 zł w rożnych sklepach i punktach usługowych, u nas możecie płacić śmiało i za jednego pączka, zapraszamy – zadeklarowała właścicielka na Facebooku, trafiając w moment, gdy cały kraj ekscytował się wypuszczeniem przez NBP nowego nominału z Janem III Sobieskim. – Najlepsze pączusie w Polsce, sam co tydzień jeżdżę po nie 150 km – pochwalił się od razu w komentarzach jeden z klientów.
Tam, gdzie chadzał marszałek Piłsudski
Sama cukiernia funkcjonuje w Warszawie od 1925 roku, na początku usytuowana była jednak na ulicy Wolskiej (początkowo nr 53, później pod adresem 66). Według obiegowej anegdoty pączki miał w niej kupować nawet sam marszałek Piłsudski. W trakcie wojny lokal został jednak spalony, a po odbudowaniu zmagała się z represjami ze strony PRL-owskich władz. W końcu, w 1973 roku decyzją Dzielnicowej Rady Narodowej pracownię trzeba było zamknąć, by zrobić miejsce pod rozbudowujące się sklepy państwowe.
W zamian Zagoździński dostał klitkę na ulicy Górczewskiej 15. Właściciel uznał więc, że z konieczności ograniczy się tylko do wyrobu pączków. Przez ten cały ten czas biznes pozostaje w rękach tej samej rodziny. Pani Sylwia Tomaszkiewicz jest przedstawicielką czwartego pokolenia, które para się cukiernictwem. I chyba nikt nie wyobraża sobie - by ostatniego.