Polacy powoli przyzwyczajają się do wysokich cen biletów w kinach. Choć najdroższe wejściówki przebiły już psychologiczną granicę 40 zł, sale kinowe są pełne, a kiniarze zacierają ręce. Od kilku lat branża jest na wysokiej, wciąż wznoszącej fali.
Z kinami jest w ostatnim czasie trochę jak ze stacjami benzynowymi. Kolejne podwyżki sprawiają, że Polacy zarzekają się, że jeszcze trochę i rezygnują. W przypadku samochodów zaporową ceną za litr benzyny miało być 5 zł. Nie trzeba chyba dodawać, że gdy sięgnęły 6 zł, do dystrybutorów wciąż ustawiały się kolejki. Ostatni spadek widowni miał miejsce w 2013 roku. A od tego czasu tylko rosła, kolejno – 40,4 mln, 44,7 mln, 52 mln a aż po 56,6 mln w roku ubiegłym.
Galopujące ceny
Tak samo jest z kinami. Co podwyżka, to w narodzie podnosi się lament: „nigdy więcej!” Od kilku lat ceny jednak beztrosko rosną, a na sale kinowe walą prawdziwe tłumy. Przeglądając wpisy z for internetowych z 2005 roku można wpaść w głęboko melancholijny nastrój. – U mnie bilety po 10 zł – chwali się jeden z forumowiczów. Pod spodem zaczyna się wyliczanka. Kinomani narzekają, że taka cena uchodzi za niesamowitą okazję, normalnie za bilet do kina trzeba dać, o zgrozo, kilka złotych więcej!
– W Multikinie w Bydgoszczy, bilet ulgowy i uczniowski kosztuje 13 zł, a normalny 18 zł – żalił się jeden z forumowiczów.
Dzisiaj takimi kwotami kina operują tylko, gdy mówią o nadzwyczajnych promocjach. Taki argument pada zawsze, gdy tylko zapytać, skąd biorą się w Polsce tak astronomiczne ceny. Dowiadujemy się więc, że w środy film można obejrzeć już za 16,50 (Cinema City) albo 14,90 (Multikino). To jednak tylko rodzynki skierowane do mniej zamożnych klientów. Rzut oka wystarczy by przekonać się, że ceny w dwóch dominujących w Warszawie sieciówkach zaczynają się dzisiaj od 30 zł.
Później zaczyna się już jazda bez trzymanki. Cinema City nie chce już nawet chwalić się na stronie swoim cennikiem, o kosztach wyjścia do kina dowiemy się więc w momencie zakupu. Nieco odważniej postąpiło Multikino. Tu za normalny bilet w tygodniu zapłacimy 33,90 zł, w weekendy 39,50. Do tego doliczmy 3 zł za wypożyczenie okularów 3D i viola! – psychologiczna bariera 40 zł zostaje przebita. Dla porównania najdroższe bilety w niemieckiej sieci Cinemaxx nie pokonały jeszcze poziomu 50 zł.
Koszt wyjścia do kina wzbudza zresztą niemałą konsternację u polskich emigrantów. Jeden z nich opisuje to tak. – Będąc w Polsce wybrałem się kilkakrotnie do kina. Za 4 osoby ( w tym 2 dzieci) plus napoje płaciłem od 150 do 200zł. Tak sobie pomyślałem: kto by w UK poszedł do kina gdyby taki "wypad" kosztował £150-£200? – pyta retorycznie.
Zachłanność gigantów
W ten sposób wyjście na Listy do M. czy Botoks stało się sprawą narodową. Poseł Nowoczesnej Paweł Kobyliński wystosował nawet interpelację do ministra kultury. – Czy ministerstwo wraz z UOKiK zbada, czy jeśli chodzi o ceny biletów, nie doszło do zmowy cenowej na polskim rynku? – pytał. Parlamentarzysta chciał się również dowiedzieć, czy resort planuje działania w celu obniżenia cen. Piotr Gliński szybko jednak te zapędy zastopował, zauważając że od 1989 roku państwo nie ingeruje w działalność kin.
Motyw ograniczonej konkurencji jest jednak w debacie bardzo silny. Internauci wytykają np. że kina w Galerii Ursynów i Galerii Mokotów obsługują dzisiaj znaczną część południa Warszawy – w tym tak zamożne części jak Miasteczko Wilanów.
– Nie ma jednak co się oszukiwać. Największe sieci patrzą na siebie uważnie, politykę prowadzą ostrożnie, wyniki śrubowane są maksymalnie, a zysk musi być jak największy. Kino to od początku swojego istnienia „biznes” i choć jest to truizm, trzeba się z nim pogodzić i uszanować – tłumaczy na swoim blogu dziennikarz filmowy Krzysztof Spór. Same kina widzą to jednak nieco inaczej.
- Zmiana cen biletów jest podyktowana planami biznesowymi Grupy VUE, do której należy sieć Multikino. Tak samo jak inni operatorzy kinowi na świecie różnicujemy ceny biletów w zależności od: lokalizacji kina, dnia tygodnia, rodzaju filmu i jego popularności oraz od tego czy jest grany przedpremierowo, premierowo lub czy jego premiera była już kilka tygodni wcześniej. Dodatkowo w trosce o największy komfort widzów cały czas inwestujemy w nowoczesne technologie, wymieniamy sprzęt, remontujemy nasze obiekty - wyjaśnia Róża Adamcio, specjalista ds. PR Multikina.
Multikino broni się zresztą, podkreślając, że stosowanie różnych sztuczek może obniżyć cenę biletu. I tak w poniedziałki trzeba odwiedzić facebookowy fanpage, we wtorki zapłacić odpowiednia kartą, a w czwartki przynieść opakowania po batonikach. Tyle, że nie każdy klient lubi być zmuszany do takiej gimnastyki, niektórzy woleliby zapewne po prostu kupić bilet w kasie i nie martwić się drobnymi druczkami.
Ile można zarobić na własnym kinie?
Czy kiniarze są chciwi? Zanim odpowiemy na to pytanie, warto zauważyć, że to co płacimy w kasie nie idzie w całości do ich kieszeni. Polski Instytut Sztuki Filmowej podaje, że w kinach zostaje „co najmniej 50 proc. ceny biletu”. Co zresztą? Zasila konto dystrybutora, który opłaca promocję filmu, łoży na opłaty licencyjne i odpala stosowną działkę producentowi. W 40 zł może w ten sposób zostać nieco ponad 20, a właściciel kina musi z tego zapłacić ZAIKS-owi, oddać 1,5 proc. PISF za „rozwój kinematografii” i odprowadzić 8 proc. VAT-u.
O tym, że kina cienko mimo tych wszystkich kosztów raczej nie przędą może jednak świadczyć przykład Agory. Koncern największe pieniądze robi dzisiaj właśnie na „segmencie filmowo-książkowym”, czyli w sporej mierze na swojej sieci kin Helios. Przychody ze sprzedaży biletów w ubiegłym roku wzrosły z 14 proc. - do 222 mln złotych. Kolejne 83 mln spółka zarobiła na sprzedaży popcornu. Że pieniądze poszły na podwyżki dla pracowników z powodu wprowadzenia płacy minimalnej na śmieciówkach? Też nie do końca – ten ruch kosztował Agorę „tylko” dodatkowe 10 mln (łącznie ok. 50 mln zł).
Nie bez znaczenia dla budżetu kin pozostają również reklamy. Wspomniany Helios wyciągnął dzięki nim dodatkowe 28 mln zł. Przez lata argument za wydłużaniem emisji spotów przed seansami brzmiał: „oszczędzamy dzięki temu pieniądze”. Tylko jak wytłumaczyć to w 2018, kiedy powszechne odczucie klientów można by opisać jako: „co z tego, skoro już teraz ceny są horrendalne?”.
– Bez reklam byłoby jeszcze drożej. Infrastruktura w nowoczesnych kinach stoi na bardzo wysokim poziomem. Jakość odbioru wiąże się z zakupem odpowiedniego wyposażenia. Trudno jest dokonać dokładnej estymacji, możemy jednak przyjąć, że bez reklam ceny biletów mogłyby pójść w górę o ok. 25 proc. – słyszę nieoficjalnie od przedstawiciela jednego z polskich kin.
Krzysztof Spór zauważa, że choć rosnące słupki w sprawozdaniach zapewne cieszą oczy właścicieli, to w pewnym momencie mogą „zadziałać na widzów jak hamulec”. Biorąc pod uwagę, jak tłumnie Polacy chodzą w ostatnich latach do kin, wydaje się, że ten moment jeszcze nie nastąpił. A to oznacza, że powinniśmy szykować się na dalsze próby drenowania naszych portfeli.