Dotarcie do jednej z największych fabryk smartfonów w Chinach nie jest łatwe. Z Shenzhen jedzie się autostradą do Dongguan, potem skręcamy w prawo do Songshan Lake i wśród kilkuset firm znajdujemy tę właściwą. To akurat nietrudne, bo zajmuje niemal 770 hektarów. A to, co dzieje się za jej murami, jest – delikatnie mówiąc – w każdym calu zaskakujące.
Stopień ważności chińskiego przedsiębiorstwa czy fabryki łatwo ocenić na pierwszy rzut oka. Przed tymi lepszymi stoi ochroniarz. Liczy się jego ubiór, to, czy jest uśmiechnięty, czy zasępiony. Im ważniejsza firma, tym lepsze jest stanowisko ochroniarza. Jedni mają tylko niewielkie betonowe podwyższenie i liche mundurki – jak choćby pan stojący przed bramą, obok której potężne srebrne litery układają się w napis "Googol". Przed innymi stoją metrowe cokoły, pokryte czerwonymi dywanami i chronione przed słońcem dużymi parasolami lub baldachimami. I takie stoi przed wjazdem do fabryki Huawei.
Dzięki temu każdy wie, że firma jest poważna. Można to też wyczytać z jej logo i nazwy. Huawei to transliteracja chińskiej nazwy 华为, Pierwszy znak oznacza kwiat, będący symbolem firmy, ale można go tez odczytać jako "Chiny" lub "wspaniały". Drugi znak to "osiągniecie".
Siedziba Huawei znajduje się w Shenzhen. To miasto, które chyba nie ma na świecie odpowiednika. W 1979 roku było rybacką wioską z 30 tysiącami mieszkańców, w której władze postanowiły ulokować specjalną strefę ekonomiczną. W szybkim tempie wyrósł tu las wieżowców, ludzie ściągali i ściągają dalej z całych Chin i innych rejonów. Dziś w Shenzhen (czyta się „siendźen”) mieszka 12 milionów ludzi. A w całej chińskiej "dolinie krzemowej", rozciągającej się wokół miasta, żyje i pracuje ponad 50 milionów ludzi.
Główna fabryka chińskiego giganta znajduje się mniej więcej 50 km od miasta Shenzhen, w Dongguan. W tej miejscowości mieści się mnóstwo innych fabryk, rozległych, otoczonych płotami, z wjazdami ozdobionymi stanowiskami strażników. Ci stoją na swoich podestach godzinami, nie siadają nawet na chwilę. Podobnie jest w przypadku Huawei. Strażnik ubrany w mundur ma parasol, na oko półtorametrowy podest, obłożony dywanem. Wiemy już, że to nie przelewki.
Wycieczka do Chin
I za bramą to wrażenie się pogłębia. Nasz malutki autokar trafia w gąszcz uliczek pomiędzy gigantycznymi halami. Jest zieleń, są chodniki, jest europejsko. W obu miejscach – w Dongguan i Shenzhen – pracuje łącznie 50 tys. osób – prawie 1/3 ze wszystkich 180 tysięcy pracowników Huawei. Po uliczkach chodzą setki młodych ludzi, kolorowo poubieranych. Każdy ma identyfikator. My również dostajemy swoje, z napisem "VIP". Ale znaczy on, że możemy niewiele. Przed wejściem do jednej z wielu hal, gdzie mieszczą się linie produkcyjne telefonów, musimy zostawić wszystko. Dosłownie. Aparaty i telefony – to jasne. Ale też zegarki i wszelkie inne elektroniczne urządzenia. Przez głowę przechodzi mi śmieszna myśl, że w sumie mogliby nas zamknąć w tej fabryce na długie miesiące i nikt nie wiedziałby, co się z nami dzieje.
Potem jeszcze obowiązkowa zmiana garderoby – musimy założyć antystatyczne fartuchy i sandały oraz czapeczki na głowę. To nic nadzwyczajnego, identyczne procedury obowiązują we wszystkich fabrykach elektroniki. Ba – w kilku polskich firmach dostałem dosłownie identyczne fartuszki, co w Dongguan. Fabryka to nie laboratorium, ale im mniej w niej włosów, kurzu i wyładowań elektrycznych, tym lepiej.
Chińczycy bez problemów pokazują nam każdy element linii produkcyjnej. A ta jest spora – ma 150 metrów długości i co 28 sekund wychodzi z niej nowiutki smartfon z linii P20. Ale sam proces produkcji jest o wiele dłuższy i trwa kilkadziesiąt godzin.
Wszystko zaczyna się od montażu płyty głównej. Przed maszyną, która umieszcza rozmaite elementy w odpowiednich miejscach, stoi kilka wielkich rolek z dziesiątkami metrów plastikowych taśm. W tych taśmach zatopione są procesory i inne elektroniczne rzeczy, których znaczenia nawet trudno się domyślać. Część z nich jest wielkości dziecięcego paznokcia, część wygląda jak ziarenko maku, które przypadkiem przykleiło się do taśmy.
Praca w fabryce smartfonów
Niektóre maszyny do wklejania, zgrzewania i sprawdzania podzespołów są produkowane w Japonii i Europie, inne są dziełem inżynierów Huawei. Na linii pracuje też sporo osób. Okazuje się, że wiele rzeczy ludzie robią sprawniej i dokładniej, niż roboty. Jest tu na przykład człowiek, który posiadł supermoce. Próbowaliście kiedyś przykleić folię ochronną na ekran smartfona? Maksymalne skupienie, 10 minut roboty, a i tak będzie krzywo i wlezie tam jakiś bąbelek. A gość na linii produkcyjnej robi to w kilkanaście sekund, na dodatek idealnie równo i bez żadnych powietrznych niespodzianek. Stałem przy nim kilka minut – nie pomylił się ani razu.
Do ludzi należy również część prac polegających na składaniu elementów, czynności te wymagają wyczucia i doświadczenia. Ale najwięcej czasu pochłania testowanie – trwa to ponad 30 godzin. W tym czasie automaty sprawdzają poprawność montażu, obserwując wszystko pod dużym powiększeniem, włączając i wyłączając telefony oraz analizując to, jak działają. Do tego dochodzi praca kilkunastu osób, które badają jakość ekranów i innych podzespołów. Jest nawet facet, który siedzi w szklanej budce, odizolowanej akustycznie i własnymi uszami akceptuje dźwięki wydawane przez telefony.
Kolejne roboty pakują telefony w kartoniki, dodają niezbędne elementy, a potem całość trafia na bardzo czułą wagę. Dzięki temu wiadomo, czy w kartoniku jest wszystko, co trzeba, włącznie ze szpilką do otwierania szufladki na kartę SIM. Na końcu ludzie pakują telefony do większych kartonów. Co dzieje się później? Przyjeżdża po nie Kubuś – tak go nazwałem. To uroczy robot, daleki potomek R2D2. Kiedy przyjedzie na koniec linii produkcyjnej i zapiszczy, trzeba postawić mu na głowie kartony z telefonami, a on zakręci się w miejscu, piśnie i pojedzie dalej.
Pracy ma sporo, bo z tej jednej linii schodzi ok. 2000 telefonów na dobę. A to tylko jedna z wielu, jakie znajdują się na jednym z kilku pięter jednej z wielu hal. Na innych powstają tablety, komputery, słuchawki, modemy, gadżety oraz oczywiście elementy infrastruktury ICT – bo trzeba pamiętać, że największy udział w obrotach Huawei mają rozwiązania do budowy sieci dla przedsiębiorstw, miast i rządów.
Kampus Hawei w Shenzhen
Linia produkcyjna, którą nam pokazano, to normalny, działający fragment fabryki. Tuż obok znajduje się stołówka i kącik socjalny, w którym słodką drzemkę ucina sobie kilkanaście osób. W większości polskich firm to nie do pomyślenia.
Całość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami wielu osób o wyglądzie i działaniu chińskich fabryk. To nie jest kołchoz, to całkiem normalne miejsce, identyczne można znaleźć w Europie. Tu na serio przykłada się wagę do jakości, czystości, na ścianach mamy plakaty pokazujące wdrażanie filozofii kaizen. Tak, japońskiej idei organizacji produkcji, w chińskiej fabryce telefonów, reklamowanych przez Roberta Lewandowskiego. I to działa, co widziałem na własne oczy. Nikt mnie też nie zamknął w środku – chociaż zdjęć nie dało się robić.
Huawei pozwala za to robić zdjęcia w swoim kampusie – w Shenzhen. Powiedzieć, że to miejsce zapiera dech w piersiach, to za mało.Naprawdę nie jest łatwo opisać jednym słowem coś, co jest w zasadzie prywatną dzielnicą. Są tu biurowce, ulice, hotele dla pracowników i gości, laboratoria, w których opracowuje się nowe produkty i technologie. Mało? Jest też jezioro, po którym pływają czarne łabędzie, gigantyczne sale konferencyjne i szkoleniowe.
Tam też udało nam się porozmawiać z dwoma kluczowymi pracownikami firmy. Tak bardzo kluczowymi, że nie wolno robić im zdjęć, cytować bezpośrednio, a nawet podawać ich nazwisk. Relacja z tego spotkania już wkrótce.