Facebook, Google, Youtube – wszystkie duże platformy służące do dzielenia się treścią w internecie potrzebują ludzi od czarnej roboty. Takich, którzy obejrzą cały brud wlewany przez użytkowników do sieci i usuną go, zanim natkniemy się na niego scrollując ścianę albo przerzucając się z filmiku na filmik. Banał. Jednak dopiero ubrany w formę, w jakiej został pokazany w „Czyścicielach Internetu” nabrał właściwej, bo mocnej, formy wyrazu.
Reżyserzy Hans Block i Moritz Riesewieck odwalili kawał dobrej roboty. Miesiącami chodzili za pracownikami monitorującymi platformy społecznościowe, tzw. moderatorami treści, i starali się pokazać widzom, jak wygląda ta praca od wewnątrz. A wygląda tylko nieco lepiej od pracy, jaką wykonują zatrudnieni w fabrykach odzieżowych w dalekiej Azji. Z tą różnicą, że zamiast kilkudziesięciu dolarów miesięcznie dostają kilkaset, a skrajnie eksploatowanie organizmu zastępuje skrajne wyczerpanie psychiczne.
I tak, jasne - temat był już opisywany przez media. Przed niemieckimi reżyserami do czyścicieli internetu dotarł m.in. „The Wall Street Journal” i „The Guardian”. Czym innym jest jednak papierowa relacja, nawet okraszona cytatami, a czym innym pokazanie tego wszystkiego na obrazie. Możemy się oszukiwać, że najważniejszy jest przekaz, ale nie – forma jest tu równie istotna. A ta, na którą zdecydowali się Block i Riesewick, wyjątkowo przemawia do wyobraźni. Ja sam z seansu wyszedłem na miękkich nogach, choć wydawałoby się, że filmów na temat życia w krajach tzw. "Trzeciego Świata" widziałem już wystarczająco wiele.
Klauzule poufności
Cóż takiego szokującego można zobaczyć w „Czyścicielach Internetu”? Na pierwszy rzut oka zaskakuje (mimo wszystko) tajemnica, jaką owiane są te nowoczesne fabryki wyzysku. W trakcie realizacji temat zaczyna się wymykać Blockowi z rąk. Pracownicy są zastraszani, piszą do niego w mailach, że puszczenie pary z ust przez jedną osobę może oznaczać, że cały oddział straci pracę. Wcześniej każdy z zatrudnionych musi podpisać klauzulę poufności.
Chwilę później na ekranie pojawia się kolorowy kampus Google'a. Dalej wyskakuje Mark Zuckerberg, który z entuzjazmem opowiada o korzyściach, jakie Facebook daje ludzkości. Nic dziwnego, że technologiczni giganci wolą być wiązani z takimi beztroskimi obrazkami. Kreują się w końcu na zbawicieli świata, którzy sprawią, że będziemy mogli bez przeszkód komunikować się z bliskimi z każdego zakątka świata.
Strach pracowników przed utratą pracy jest uzasadniony. Gros moderatorów treści pracuje w Manili – stolicy Filipin. Zwolnienie z roboty, które nawet w Polsce jest nieco traumatyczne, dla miejscowych jest prawdziwym dramatem. Sceny filtrowania internetu z przerażających treści w pogrążonym w ciemności biurowcu przeplatane są obrazkami z wysypiska śmieci. Grzebanie w odpadkach przestawione jest jako jedna z alternatyw dla przesiewania treści w sieci. Tymczasem 300 dolarów, jakie moderatorzy dostają miesięcznie, pozwala im wykarmić całą rodzinę. Z tej perspektywy znalezienie sensownego zatrudnienia staje się dosłownie sprawą życia i śmierci.
Czym zajmuje się "czyściciel internetu"?
Ten kontekst sprawia, że łatwiej zrozumieć, dlaczego Filipińczycy, mimo skarg na charakter pracy, wciąż w niej tkwią. Sformułowanie „skargi na charakter pracy” wydaje się zresztą nader delikatne. Przeciętny moderator treści przegląda dziennie 25 tys. obrazków. Jego praca polega na klikaniu opcji „ignoruj” lub „usuń” w odniesieniu do konkretnych treści. Część z nich jest stosunkowo niewinna – ot, zgłosił ją jakiś nawiedzony internauta. Cała reszta to najmroczniejsze zakamarki internetu. Jedna z dziewczyn opowiadała, że chciała rzucić pracę, gdy zobaczyła 7-latkę uprawiającą seks oralny z dorosłym mężczyzną. Z innym pracownikiem już nie udało się porozmawiać – powiesił się po obejrzeniu serii scen z samookaleczeniami.
Ci, którzy to wytrzymują, zostają ze zwichrowaną psychiką. Kolejna historia – pracownik beznamiętnym głosem opowiada o eliminacji wrogów przez ISIS. – Niektórzy mają szczęście i są zabijani od razu. U innych trwa to okrągłą minutę, bo morderca używa zbyt krótkiego noża – peroruje mężczyzna i wskazuje palcem na jedno ze zdjęć. Tłumaczy, że tutaj dekapitacja trwała długo – zakrwawiona szyja jest mocno poszarpana. Cięcie. Na ekranie pojawia się dziewczyna opowiadająca, że widzi na co dzień tyle penisów, że zaczęły jej się śnić po nocach.
Empatia w mediach społecznościowych
Istotne jest też to, że firmy technologiczne outsourcingują pracę, problem spada im więc z tapety. Wyzysk pracowników staje się wyrzutem sumienia ich dalekich współpracowników biznesowych. – My tylko daliśmy zlecenie, nie mieliśmy pojęcia, co tam się dzieje – mógłby zawsze odeprzeć Zuckerberg i uciąć temat. A skoro Facebook czy Google nie są za to odpowiedzialni, to przecież my, jako ich użytkownicy, tym bardziej. Prawda?
W tym czasie Facebook karmi nas obrazkami smutnych piesków, które nie mogą znaleźć właściciela, albo pokazuje szczeniaczka ze zwichniętą nogą. Sypią się reakcje (koniecznie oburzone – wrrr!), a my pokazujemy światu (pardon, Facebookowi) naszą empatię i wrażliwość na otaczający świat. Jeżeli jesteśmy jeszcze w stanie wskazać konkretnego sprawcę nieszczęścia, jest jeszcze lepiej. Można go szybko napiętnować, sprawiając, że świat stanie się lepszy.
Ale tylko o cal, a mógłby dużo bardziej. Losem przedstawionych w dokumencie Filipińczyków nikt się raczej nie przejmie. Dlaczego? Bo jako konsumenci mediów społecznościowych, jesteśmy pośrednio odpowiedzialni za położenie ich pracowników, a przyznanie się do tego wywołuje niefajny dyskomfort. Coś jak założenie koszulki jednej z tych marek, które szyją w Bangladeszu. Lepiej bić się więc w cudze piersi (to zawsze mniej boli) i krytykować bestialstwo panów i pań z internetu przyłapanych przez obiektyw aparatu na robieniu złych rzeczy. A potem wrócić do scrollowania swojej tablicy. Że sam tak robię? Cóż, przykro przyznać, umoczeni jesteśmy w tym wszyscy po uszy.