Jak się nazywał pan urzędnik, który ostatnio jechał Uberem? Jakim typem dyktafonu nagrywacie spotkania Rady Dzielnicy? Proszę o podanie IQ nauczycielki "potwierdzonego pomiarem". To tylko kilka z całej listy dziwacznych pytań, które otrzymują urzędnicy miejscy w ramach tzw. dostępu do informacji publicznej. A odmówić odpowiedzi zazwyczaj nie mogą, bo narażą się na kary finansowe wymierzane przez sądy.
Prawo do uzyskania bezpłatnej informacji od państwowych urzędników na temat tego, co dzieje się w mieście i w samym magistracie, bywa przez Polaków mocno nadużywane. Urzędy zalewane są dziwacznymi pytaniami, które sprawiają wrażenie, że pytający chcą bardziej dokuczyć urzędnikom, niż czegokolwiek się od nich dowiedzieć.
Kto jechał Uberem?
Ot, weźmy przykład z Krakowa. Jeden z dociekliwych mieszkańców prosił urząd o dane pracownika UMK, który w danym dniu korzystał z aplikacji Uber. Pytającego interesowało przede wszystkim to, czy urzędnik podjął wobec przewożącej go osoby „czynności kontrolne”.
Widać zresztą, że Uber wzbudza w Krakowie duże emocje, bo pytań o podstawy prawne do kontroli kierowców pojawia się całe mnóstwo.
Czasami pytania nie wyglądają jednak na złośliwe, jednak dość nietypowe. W jednym z nich mieszkaniec Krakowa pisał do urzędu z prośbą o akt zgonu pewnego pana zmarłego w 1969 roku, w innym - o markę dyktafonu, jakim są nagrywane posiedzenia Rady Miejskiej. Inna historia, przytaczana przez naszego czytelnika, dotyczyła natomiast pytania o liczbę okien w budynku urzędu. Ot, ciekawość.
Równie ciekawie było w Warszawie, gdzie skarżącemu nie spodobały się buty inspektora nadzoru budowlanego. Pytał więc nadzór o to, jakie przepisy pozwalają inspektorowi kontrolować pomieszczenia bez zdejmowania brudnego obuwia. Sprawę znów musiał ucinać sąd, wyjaśniając mężczyźnie, że sprawa nie ma charakteru publicznego.
Nie wszyscy wytrzymują
Urzędy najczęściej cierpliwie rozpatrują jednak nawet najbardziej absurdalne żądania. No chyba, że komuś w końcu puszczą nerwy, tak, jak staroście powiatu człuchowskiego. Samorządowiec na prośbę o zestawienie urzędników z podziałem na komórki organizacyjne, informacje o ich wykształceniu i premiach otrzymanych w latach 2014-2018, odparł: "4 tys. zł poproszę".
Te buńczuczne podejście jednak mu nie posłużyło. Mieszkaniec poskarżył się (a jak) do sądu, a ten uznał, że starosta nie ma prawa żądać żadnych pieniędzy.
Hitem hitów i tak pozostanie jednak historia z województwa wielkopolskiego. Wnioskodawca złożył tam zapytanie do dyrektora gimnazjum, które dotyczyło jednej z nauczycielek. Ta musiała pytającemu mocno zaleźć za skórę. Pytał między innymi "czy nauczyciel zażywa narkotyki?" oraz "czy nauczyciel był kiedykolwiek podejrzany o pedofilię?". Cała lista 87 zapytań została natomiast zwieńczona prośbą o podanie „IQ potwierdzonego pomiarem”.
Dyrektor udzielił jednak odpowiedzi tylko na część pytań – ujawnił m.in. wykształcenie i kwalifikacje pedagogiczne nauczyciela. Reszty nie chciał, twierdząc, że pozostałe odpowiedzi nie podchodzą pod dostęp do informacji publicznej. Po długiej batalii Sąd Administracyjny w Poznaniu przyznał mu w końcu rację.
Tysiące pytań rocznie
Zalew próśb o dostęp do informacji publicznej jest domeną głównie dużych miast. Z zestawienia przygotowanego przez organizację „Watchdog” wynika, że w 2016 roku tylko trzy z nich otrzymały więcej niż 1000 zapytań. We wspominanym roku tylko sam Urząd Miasta w Krakowie musiał zmierzyć się z przeszło 2,8 tys. zapytań. Zdecydowana większość gmin rozpatruje natomiast zapytania w granicach kilkudziesięciu sztuk rocznie.
Gwoli uczciwości trzeba jednak przyznać, że wiele zapytań ma duży sens. Eksperci lubią podkreślać, że bez prawa do informacji publicznej nie ma demokracji. Z drugiej strony – sami jednak widzą problem w nękaniu urzędników bezsensownymi pytaniami. Prof. Przemysław Szustakiewicz z Uczelni Łazarskiego zauważył pewien czas temu, że jedna osoba potrafi wysłać nawet 200 wniosków miesięcznie.
Gminy często wolą jednak nie podskakiwać, bo za ociąganie się z odpowiedzią dostają po kieszeni. Wspomniany "pan od Ubera" poskarżył się na brak odpowiedzi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Wyrok? Bezczynność prezydenta Krakowa i dokładnie 597 złotych zasądzone w ramach zwrotu kosztów postępowania sądowego.
Swoje zapłacił też krnąbrny starosta z powiatu człuchowskiego. Został bowiem obciążony kwotą 175 zł. To zwrot uiszczonego wpisu sądowego od skargi mieszkańca. Jak widać, z obywatelem lepiej nie zadzierać. Nawet, jeżeli pyta o głupoty.