Rząd wciąż chwali się swoim zrównoważonym budżetem, a ekonomiści straszą nas rosnącym deficytem finansów publicznych. – Deficyt 0,3 proc. czy nawet 2 proc. PKB to nie jest żaden straszny deficyt budżetowy – uspokaja dr Błażej Podgórski i zwraca uwagę, że powinniśmy się martwić czymś innym.
W styczniu minister finansów Tadeusz Kościński, przedstawiając w Sejmie ustawę budżetową na ten rok, chwalił się, że to będzie pierwszy zrównoważony budżet po 1990 r. Jego projekt zakłada, że wpływy i dochody w budżecie państwa będą równe i wyniosą 435,3 mld zł.
Jak to wszystko się udało?
Są dwa scenariusze. Ministerstwo podkreśla, że wszystko dzięki uszczelnieniu podatków. Media grzmią zaś, że wszystko dzięki sztuczkom księgowym, a dokładniej przesunięciu niektórych wydatków poza budżet, do Funduszu Solidarnościowego, i straszą ogromnym deficytem.
Jak to jest z tym zrównoważonym budżetem i deficytem?
– To nie jest tak, że mamy zrównoważony budżet, tylko przyjęta metodologia liczenia budżetu pozwala na to, żeby on był takim. Zrównoważony budżet jest tak naprawdę tylko pięknym sloganem – wyjaśnia dr Błażej Podgórski, kierownik Laboratorium Finansowego Bloomberga w Akademii Leona Koźmińskiego.
Ale od razu uspokaja. – Ten deficyt finansów publicznych szacowany na 0,3 proc. czy nawet 2 proc. PKB, to są żadne straszne liczby. Wszystkie współczesne gospodarki się zadłużają.Oczywiście zakładamy, że Fundusz Solidarnościowy zostanie poprawnie skonsolidowany przy oficjalnym podawaniu wartości do Unii - tłumaczy.
O co zatem chodzi w całym tym zamieszaniu? Faktem jest, co słusznie podkreślają ekonomiści, że rząd, mówiąc o zrównoważonym budżecie, pomija fakt, że jest on tylko elementem finansów publicznych. Faktem jest również to, że rząd wypycha niektóre wydatki poza niego, np. do Funduszu Solidarnościowego, po to, by móc powiedzieć, że budżet jest zrównoważony. Nie jest jednak prawdą to, że robi to, po to, by ukryć deficyt – ten jest podany oficjalnie.
– Musimy zdać sobie sprawę, że jedno to budżet, który my pokazujemy u nas w kraju, a co innego to deficyt finansów publicznych raportowany do Unii Europejskiej. Jest on liczony według metodologii unijnej i wynosi 3 proc. PKB – wyjaśnia dr Błażej Podgórski.
Stygmatyzujemy deficyt
Dr Podgórski zwraca uwagę na jeszcze jedną ważna kwestię. Straszy się nas rosnącym deficytem, a to wcale nie jest ani nic nadzwyczajnego, ani nic nowego, a co najważniejsze - nic złego. Jest koncepcja, która mówi jasno, że co roku powinien być drobny deficyt budżetowy, żeby właśnie przez to, że państwo wydaje więcej niż ma, napędzać gospodarkę.
– W Polsce mamy pozytywny wzrost PKB, a przez poszczególne kraje świata przetacza się recesja. Jeżeli mielibyśmy trochę większy deficyt, to to nadal nie tworzy nic złego, dopóki jego poziom mieści się w ramach naszej konstytucji i w ramach wymogów unijnych. Czyli wtedy, gdy ten deficyt jest poniżej 3 proc. PKB. Na razie wszystkie te wymogi spełniamy, łącznie z potencjalnym wyniesieniem środków poza budżet – uspokaja Podgórski.
A co z rządowymi sztuczkami finansowymi?
Są dwa rodzaje deficytu: budżetowy i finansów publicznych. Deficyt budżetowy to kwota, którą rząd pożyczy na wykonanie planowanych wydatków z centralnej kasy państwowej. Zwykle podaje się go w liczbach bezwzględnych. Deficyt finansów publicznych jest większy, obejmuje więcej rodzajów wydatków administracji, podaje się go w proc. PKB.
Wyniesienie poza budżet niektórych wydatków sprawiło, że nie ma deficytu budżetowego, w związku z czym rząd może mówić o zrównoważonym budżecie. Nie ma to jednak wpływu na deficyt finansów. Tam są już oczywiście uwzględnione „sztuczki księgowe”, o których ciągle mówi się w mediach.
– W kontekście Unii mamy dokładne reguły, jak należy liczyć deficyt sektora finansów publicznych. Te reguły są sztywno narzucone po kryzysie greckim, kiedy to Grecy przez bardzo długi czas nie dopełniali wszelkich reguł informacyjnych wobec UE. Od tamtego czasu kwestie finansowe są ściśle kontrolowane. Co więcej, nawet Fundusz Drogowy wchodzi w deficyt sektora finansów publicznych – wyjaśnia ekspert.
Jest coś, co powinno martwić bardziej
W mediach cała uwaga skupiona jest na rozdźwięku między zrównoważonym budżetem a deficytem, który będzie i wyniesie 14,5 mld zł. Nie to powinno nas jednak najbardziej niepokoić.
Dr Podgórski mówi z pełnym przekonaniem, że rząd przyjął zbyt optymistyczne założenia makroekonomiczne. A to one pozwoliły w dużej mierze na osiągnięcie tak zrównoważonego budżetu.
– Po pierwsze, chodzi o wysoki wzrost w ujęciu realnym na poziomie 3,7 proc. Nie wiem, czy kolejny rok z rzędu jesteśmy w stanie osiągnąć taki wzrost. Musimy bowiem pamiętać, że wcześniejsze wzrosty PKB były też wynikiem większych transferów do społeczeństwa – mówi dr Błażej Podgórski.
A to nie wszystko. – Po drugie, średnioroczny wzrost cen towarów i usług konsumpcyjnych na poziomie 2,5 proc. Już teraz widzimy, że nie jest to realne. Po trzecie, oczekujemy wzrostu spożycia prywatnego o 6 proc. – dodaje.
Pomysły wpływów na jeden raz
Optymizm makroekonomiczny to jednak nie jest jedyny grzech rządowego budżetu. Do jego zrównoważenia przyczyniły się jeszcze dwa czynniki, a raczej wpływy, które są incydentalne i już nigdy się nie powtórzą: zysk z NBP (aż 7,5 mld zł) i opłata przekształceniowa od osób, które zostawią swoje środki na IKE, a nie przeniosą ich do ZUS-u.
W sumie doładuje to budżet kwotą bagatela 20 mld zł. Niestety, są to wpływy incydentalne, jednorazowe.
– W zeszłym roku NBP nie miało żadnego zysku. Wcześniej, w ostatnich 15 latach, NBP w pierwszym i drugim kwartale wypłacało zysk do Skarbu Państwa, nigdy jednak nie był on wpisywany na sztywno do budżetu. Tegoroczna zmiana może więc być niepokojąca – wyjaśnia dr Błażej Podgórski.
Drobne tąpnięcie, gigantyczna zmiana w budżecie
Te incydentalne wpływa w połączeniu z nader optymistycznymi prognozami sytuacji w gospodarce bardziej zagrażają budżetowi niż deficyt, którego kwestię ciągle się podnosi. Przy takich założeniach nawet drobne tąpnięcia na rynku mogą wywołać spore zamieszanie w budżecie. O to powinniśmy się martwić.
– Jeśli wzrost PKB spadnie nam chociażby o 1 proc., to – w uproszczony sposób licząc – tylko z podatku VAT wpływałoby około 4 mld mniej. W dodatku mamy pozytywne założenia co do inflacji. Jeśli więc ona wzrośnie, to PKB nie będzie już tak szybko piąć się w górę. I to dopiero może być realne zagrożenie – podsumowuje dr Podgórski.