W czasach koronawirusa e-wizyta u lekarza często staje się koniecznością. Na logikę wydaje się też najbezpieczniejszą opcją w czasie szalejącej epidemii, mocno lansują ją prywatni dostawcy, ale NFZ też robi kroki w tym kierunku. Choć dużo za nią przemawia, to jednak Polacy zdają się telemedycyny nienawidzić. Ja natomiast (białej) gorączki dostaje na samą myśl o stacjonarnej wizycie u lekarza.
Oezu... dziś do lekarza. Fajnie, że mi został taki ciekawy termin. 14.30, środek dnia pracy – szefowa się ucieszy. Wybitnie też z oddziałem. Tylko godzina jazdy ZTM w jedną stronę. No tak, ale moja wina, wizytę umawiałem przecież zaledwie na tydzień wprzód. Jak chciałem korzystną porę i blisko, to było się zainteresować 2 miesiące temu.
– Pierwszy raz w NFZ? – zapyta z przekąsem ktoś doświadczony życiem. A nie, właśnie komercyjnie.
Dojazd, maseczka na twarz, temperaturka cyk, oświadczenie, że nie zostałem jeszcze dotknięty palcem COVID-19 i gdzie mnie szukać jakby coś. Potem 15 minut, ewentualnie godzinka w poczekalni, bo opóźnienia... i 10 minut twarzą w twarz ze specjalistą.
Cały zmarnowany czas w mgnieniu oka wymieniłbym nawet na patrzenie się na schnącą farbę, serio. Może zielony Dulux trochę by mnie uspokoił. A przecież wystarczy odebrać telefon, pogadać z lekarzem, parę minut później SMS-em przychodzi kod do e-recepty. Żyć nie umierać (miejmy nadzieję).
Tym bardziej dziwą publikowane ostatnio przez Rzeczpospolitą (tu numer dwa) wyniki badań o tym, co Polacy sądzą o telemedycynie. Prawie połowa z nas odbyła od początku epidemii wizytę telefoniczną. Spotkania online nadal są rzadkością, bo przyznaje się do nich symboliczne 5 proc. badanych – wynika z danych ARC Rynek i Opinia.
I dawaj dalej do narzekania. Tu jest Polska! 49 proc. twierdzi, że porada przez telefon jest nieskuteczna. Identyczny odsetek uważa, że lekarz podczas tego typu porady jest mniej zaangażowany. Obruszone jest aż 63 proc. z zapytanych – uważają, że jak specjalista nie zwietrzy u nich koronawirusa, to są traktowani po macoszemu.
Zaledwie 29 proc. z przebadanej próby stwierdziło, że telemedycyna to duże ułatwienie dla pacjenta. 25 procent nazwano w badaniu nawet "entuzjastami telemedycyny", którym odpowiada kontakt telefoniczny i online z lekarzem. Pod tym wycinkiem podpisuję się obiema rękami. Mogę być w mniejszości, ale przynajmniej mam tu doborowe towarzystwo, szanujemy swój czas, ogólnie zapraszam.
Wiadomo, wyrostek robaczkowy trzeba zmacać, w kolanko puknąć młoteczkiem, zęby wyborować. Ale naprawdę przebywanie w maseczkach, w poczekalni i w gabinecie nie zawsze jest konieczne. Zwłaszcza jeśli czekanie na wizytę przedłuża się, bo pokoje muszą być zdezynfekowane po każdym petencie. Przez telefon czy komunikator też raczej koronawirusa się nie złapie, ale proszę mnie nie cytować, przysięgi Hipokratesa nie składałem.
Prawda jest taka, że lekarze to też ludzie. Specjalista niezaangażowany "na żywo" będzie miał raczej słabe szanse na tryskanie energią i zainteresowaniem przez telefon. Inni lecą po łebkach niezależnie, kto do nich przyjdzie czy zadzwoni. Jedne złe doświadczenie też nie powinno skreślać całej metody pomocy.
Przygody z (tele)medycyną – psychoanaliza w bonusie i "panienki z okienka"
Osobiście jeszcze przed całą epidemią i już w trakcie jej trwania nałaziłem się po gabinetach lekarskich tyle, że wystarczy mi do końca życia. Dziwne kłucie i ból w policzku prawym. Ciągły. Pod koniec sierpnia ja i Ból mieliśmy pierwszą rocznicę bycia razem – nic mi nie kupił, chyba zapomniał....
Wobec dziwnego przypadku Krzysztofa Sobiepana ręce rozkładali już dentyści, po głowach drapały się laryngolożki wreszcie głośno zastanawiali się neurolodzy. Zbierałem gdzie się da drugą, trzecią opinię, dzikie pomysły co to może być. Przy okazji rezonans magnetyczny tu, USG policzka tam. Z pakietu Enelmed od pracodawcy, na NFZ, zupełnie prywatnie – co system, to podejście.
Nic dziwnego że z takich przejść jest trochę historii - zdradzę dwie z nich ku Waszej uciesze. Oddział Enelmed. Jedna z neurolożek od wejścia zaczęła mnie dość pasywnie agresywnie obrażać i, co ciekawe, bawić się też w psychologa. Mówiła, że jej w oczy nie patrzę i pewnie coś ukrywam. Przychodzę z bólem. Dostaje chałupniczą psychoanalizę.
Skwitowałem, że może nie patrzę dlatego, że od "dzień dobry" jedzie po mnie jak po burej s. Usłyszałem kolejno: że robi to dla mojego dobra, że czemu się obrażam i że ból pewnie przejdzie sam (spoiler: nie przeszedł nawet po 9 miesiącach od tej wizyty). Dostałem też zalecenie brania Kalmsów. Wiecie, ziołowe tabletki na uspokojenie, bez recepty. Och, ile bym dał za mniej "zaangażowanego" lekarza i rozmowę telefoniczną.
NFZ był dużo przyjaźniejszy, ale powiedziałbym... pocieszny. Jak mały szczeniaczek. Było to już w pandemii, zapisałem się na wizytę na następny dzień (!), a i owszem, telefoniczną – szczyt mody. Moim celem był po prostu lekarz rodzinny, przedłużyć leki na moje lekkie nadciśnienie i dostać skierowanie do kolejnego już neurologa.
Leki przedłużył mi w jakieś 30 sekund, skierowanie wypisał raz dwa... i problem. Papierek trzeba odebrać na miejscu. Dosłownie pukałem w ramę i dawała mi je "panienka z okienka". Nie, nie z tego w przychodni – ze zwykłego, zewnętrznego, białe PCV. A przed nim – 7 osób kolejki, maseczki wysoce opcjonalne "bo przecież na zewnątrz".
Telemedycyna to przyszłość – może warto się do niej przekonać?
Czy możliwe, że Polacy po prostu nie lubią "nowego"? Dwadzieścia lat do jednej przychodni, z jednym lekarzem, poplotkować można. A teraz tak bezosobowo, telefon, jakieś skajpaje, co mi syn/wnuk ustawiał?
Oczywiście postawa zależy też od tego, z jakim problemem do specjalisty idziemy. Przedłużenie recepty – każdy chyba doceni tu szybkość telemedycyny. Skomplikowany i bardzo "cielesny" problem – robienie zdjęć i przesyłanie, czy pokazywanie "gdzie boli" na kamerce czasem może nie być idealne. Lekarzy będzie jednak coraz mniej, a starzejące się społeczeństwo oznacza więcej problemów ze zdrowiem. Telemedycyna zdecydowanie powinna więc wejść na stałe pod polskie strzechy, nawet gdy skończy się Czas Korony.