Polacy domagali się, by państwo na poważnie zajęło się sprawami molestowania nieletnich w Kościele. Członkowie powstałej w tym celu komisji ds. pedofilii domagają się zaś ogromnych pensji, choć za wiele jeszcze nie osiągnęli. Kilkanaście tysięcy złotych podstawy i do tego nazywają cię per "minister" – żyć nie umierać.
Komisję ds. pedofilii powołano 30 sierpnia 2019 r., ale pierwsze zgłoszenia od ofiar instytucja przyjęła dopiero 15 miesięcy później, 24 listopada 2020 r. Zawiadomień wpłynęło od tego czasu ponad 100, choć tylko dziewięć z nich dotyczyło księży – pisze "Gazeta Wyborcza".
Mimo braku działania członkowie komisji mogą się cieszyć z ogromnych pensji – 12,6 tys. złotych co miesiąc plus dodatki funkcyjne. Do tego służbowe mieszkania i samochody. W grudniu ubiegłego roku przewodniczący instytucji, związany z Ordo Iuris Błażej Kmieciak, wystąpił o podwyżkę zarobków dla wszystkich członków. Wnioskował, by płaca dorównała tej, jaką otrzymują sekretarze stanu.
Prezydent Andrzej Duda przystał na wniosek i podpisał go 30 grudnia 2020 r. Oprócz siedmiorga członków ustawowych w komisji pracuje kolejne 18 osób. Co ciekawe wszyscy członkowie tytułują się teraz "ministrami".
Nic więc dziwnego, że poczynania komisji chcieli sprawdzić posłowie opozycji. W ostatni piątek do siedziby udali się: Kamila Gasiuk-Pihowicz, Katarzyna Piekarska oraz Dariusz Joński. Nie zostali wpuszczeni. Ten ostatni dziwi się, czemu urzędnicy nazywani byli podczas próby kontroli per "pani minister".
Komisja ds. pedofilii zasłania się argumentem, że musi chronić informacje ofiar i nie pozwoli na kontrolę posłów. Ci odpowiadają, że poznanie poufnych przypadków nie jest celem ich działań. Chcą po prostu wiedzieć, na co idą grube pieniądze z budżetu państwa.
Komisja ds. pedofilii zamiata sprawę Dymera pod dywan
Komisję ds. pedofilii powołano prawie bezpośrednio po wstrząsającym dla opinii publicznej dokumencie "Tylko nie mów nikomu", który został nakręcony przez braci Sekielskich i udostępniony na platformie YouTube.
Jeszcze parę miesięcy i miną dwa lata od publikacji materiału. Tymczasem wydaje się, że Kościół niczego się nie nauczył, co widać jak na dłoni po sprawie ks. Dymera. Jak opisywał serwis naTemat.pl, Dymer w 1991 roku założył Ognisko św. Brata Alberta. Już cztery lata później do hierarchów miały dotrzeć pierwsze informacje o tym, że duchowny wykorzystuje seksualnie nieletnich podopiecznych.
Trzech wychowanków spotkało się z biskupem Stanisławem Stefankiem, ten jednak "nie dał im wiary", argumentując, że zeznania brzmiały bardziej jak chęć zemsty. w międzyczasie ksiądz Dymer założył w Szczecinie Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. św. Maksymiliana Marii Kolbego. I tam też miał dopuszczać się molestowania seksualnego chłopców.
O sprawie ks. Dymera głośno się zrobiło w 2008 roku. Wówczas "Gazeta Wyborcza" opublikowała reportaż "Grzech ukryty w Kościele", a następnie Radosław Gruca w "Dzienniku" opisał, jak ksiądz molestował swoich uczniów. Ale też niewiele to zmieniło.
W 2021 r., tuż przed emisją ujawniającego szczegóły czynów księdza reportażu TVN24, ks. Dymer został odwołany ze stanowiska dyrektora Instytutu Medycznego im. Jana Pawła II w Szczecinie.
Duchowny zmarł, nie doczekawszy ostatecznego wyroku instytucji Kościoła. Nie zapadł także wyrok przed sądami świeckimi – przestępstwa się przedawniły, bo szczecińska kuria tak długo je ukrywała.
Państwowa Komisja ds. Pedofilii poinformowała zaś na swojej stronie, że pomimo tego iż już zaczęła badać dokumenty w jego sprawie, to zgon duchownego automatycznie zamyka postępowanie.